O to chodziło!

Ostatnio postanowiłam zobaczyć, czy są w internecie jakieś recenzje mojej książki „To nie jest dieta”. O naiwności! Są setki recenzji! Przyznam szczerze, że w ogóle się nad tym nie zastanawiałam, miałam więc miłą niespodziankę.
Zazwyczaj książka oceniana jest bardzo dobrze, co czyni mnie niezmiernie szczęśliwą!
W morzu recenzji trafiłam na jedna, która szczególnie podbiła moje serce. Właśnie na takie efekty czytelniczek liczyłam!
Tak tak tak!
Bardzo dziękuję przesympatycznej autorce Matce Puchatka i zapraszam do lektury.

 Nadszedł czas rozliczenia. W końcu wyznam Wam, jak to było z tym moim wewnętrznym potworem. Czy skubaniec dostał do tyłku, czy ja poległam? Zapraszam Was na podsumowanie wyzwania #toniejestdieta!

 Wiem, wiem… Trochę mi zajęło to zebranie się w sobie i napisanie tego podsumowania. na swoje usprawiedliwienie mam niewiele, chociaż muszę przyznać, że ta książka ma z tym coś wspólnego.
Pierwszy wpis, czyli początki ujarzmiania potwora, znajdziecie *tutaj*. Pisałam tu o zabawie, pierwszym (bardzo!) pozytywnym wrażeniu i braku motywacji, który dopadł mnie w ostatnim czasie.
A teraz do rzeczy. Wyzwanie z książką To nie jest dieta. Pokonaj swojego potwora autorstwa Anny Gruszczyńskiej trwało 30 dni. Z programem, a raczej ze sobą, zaczęłam walczyć dokładnie 27-go czerwca. Przez ten miesiąc książka była ze mną wszędzie – dosłownie, nawet nieco zamokła nad jeziorem, ale bez większej szkody dla treści – ciut spuchła ;) Ona nabrała objętości, ja nieco straciłam. W ciągu tego miesiąca udało mi się zrzucić dokładnie 6.7 kg. Całkiem niezły wynik, biorąc pod uwagę fakt, że czasem zdarzyło mi się trochę oszukać, ale o tym zaraz. To kropla w morzu potrzeb, ale przecież kropla drąży skałę! W każdym razie książka na pewno zmotywowała mnie do działania – regularnego – do poszukiwania dietetycznych rozwiązań (we wpisie przypomnę Wam kilka przepisów, którymi dzieliłam się z Wami w ostatnim czasie). Dodatkowo poprawiła mi humor! Każdego dnia, poza walką z ciałem, dopieszczałam swoją duszę (och, jak to górnolotnie brzmi!) – każdy poranek zaczynałam od wymyślenia 10 pozytywów – rzezy, za które jestem wdzięczna. To mi wiele uzmysłowiło, serio, często pozytywne nastawianie jest najważniejsze, a wszystko zaczyna się w głowie.
Treningi
Czuję się pokonana przez deskę. Z pewnością kojarzcie.
Ogólnie treningi – wprowadzenie codziennej, regularnej aktywności fizycznej – były dla mnie największym wyzwaniem. Ruszenie tyłka boli – dosłownie! Wszystko boli i zniechęca, ale kiedy jest się już po… To zupełnie inna bajka. Każdy trening dostarczył mi mnóstwa radości, chociaż przyznam, że praktycznie żadnego nie chciało mi się zrobić… Walczyłam z kanapą, walczyłam z leżakiem, toczyłam boje z fotelem…. Najtrudniej jest zacząć, ale kiedy pojawia się pierwszy pot – jakoś to idzie, tak po prostu, bez krzyku, marudzenia i jojczenia (jak to mówi moja córa). Nie wykonałam wszystkich treningów, na co jednak nie miała wpływu moja niechęć, ale czas. Nie wszystko da się tak poustawiać, żeby wykonać codzienny trening (trzeba się jakoś wygodnie ubrać, trzeba być w domu, potem wypadałoby się umyć!) – to wszystko trwa. Pojawiały się więc dni bez ćwiczeń, ale w to miejsce wcisnęłam spacery i codzienną aktywność z córą, więc trochę się mogę rozgrzeszyć ;)
Na co wpłynęła książka? Z pewnością nie zmusiła mnie do ćwiczeń, bo do tego trzeba się zebrać samemu, ale dzięki wskazówkom autorki, rozpoczęłam poszukiwania! Youtube jest nieskończonym źródłem inspiracji, również tych treningowych. Znalazłam kilka ciekawych kanałów, do których będę wracać. Nie było też nudy, a ta niestety często zabija wolę walki – za każdym razem wykonywałam inny trening. Nie miałam przez pewien czas dostępu do sieci – nie szkodzi! Starłam kurz z mojej treningoteki!
Możliwości jest bardzo wiele, na szczęście.

Garść kulinarnych inspiracji

Na pewno wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że łatwiej jest wciągnąć parującą zupkę chińską, paczkę chipsów czy batona, niż przygotować coś pysznego od podstaw. Co prawda nie jadam tych „potraw”, ale wierzcie mi – swoje mam na sumieniu.
I wiecie, ja wiedziałam – zawsze, bo to oczywiste – że jedzenie nieprzetworzone jest lepsze, zdrowsze i mniej idzie w tyłek, ale… ale zawsze lenistwo było górą. Ten 30-dniowy program nie nauczył mnie gotować, bo to potrafię, nie otrzymałam też konkretnych rozwiązań – to nie jest książka kucharska, przepisy są, ale w niewielkiej ilości. Nie tędy droga. A którędy? Musiała zastanowić się nad jakością, ilością i regularnością spożywanych przeze mnie posiłków (każdego dnia skrupulatnie zapisywałam wszystko, co wkładałam do ust). Pierwsze dni były, hm… nazwijmy je „kiepskimi”. Jeśli chcecie wiedzieć, skąd biorą się nadprogramowe kalorie, zacznijcie zapisywać WSZYSTKO, co jecie – szokujący sposób ;)
Na szczęście jest rozwiązanie, a sprawa jest prosta: musiałam jakoś zorganizować sobie czas na gotowanie – przemyśleć zakupy wcześniej, zastanowić się nad doborem smaków i rozkładem wartości (to często robiła na oko). Okazuje się, że można opanować takie gotowanie/przygotowywanie posiłków. Część przygotowywałam sobie poprzedniego dnia, by np. rano cieszyć się śniadaniem (to nauczyło mnie jeść te śniadania, bo przyznaję szczerze, że po przebudzeniu stanie przy garach to ostatnia rzecz, na którą mam ochotę). Niektóre potrawy robiłam na bieżąco, zaraz przed zjedzeniem i wierzcie mi, że starałam się iść po najmniej linii oporu – bez kombinacji, byle szybko – temu też sprzyjała pogoda, bo w upalne dni jeść się po prostu nie chce…
Czasem jednak najprostsze rozwiązania przynoszą doskonałe efekty. Na pewno zamieniając czekoladę czy chipsy na marchew, można „coś zrzucić”.
Korzystałam i nadal korzystam z owoców sezonowych. Maliny, jagody czy truskawki dorzucałam do sałatek, owsianki i smoothie, a czasem jadłam po prostu z jogurtem lub nawet same – pyszności!
Przepis na inwazję smaków *tutaj*
Zainteresowałam się nasionami chia – przygotowanie pysznego deseru, który wygląda przy tym obłędnie, okazało się banalnie proste. Zalać, zamieszać, wstawić do lodówki, wyjąć i zjeść – na śniadanko? PYCHA!
Deser może być smaczny i fikuśny!
Oczywiście nie obyło się bez słodkości – jak się jest czekoladolubem, bo chyba nie da się inaczej, przynajmniej ja tej sztuki jeszcze nie opanowałam. Doszłam do wniosku, że nie będę całkowicie usuwać słodyczy z diety, ale podejdę do tego jakoś racjonalnie. Kiedy naprawdę mnie przyszpiliło, zrobiłam po prostu amarantuski i przyznam, że to było posunięcie doskonałe!
A może coś na słodko?
Pisałam wcześniej o treningach. Po każdym pozwalałam sobie na odrobinę słodyczy, ale w zupełnie innym, bo płynnym, wydaniu. Kolorowe koktajle podbiły moje serce – to bez dwóch zdań doskonałe rozwiązanie, kiedy brak czasu, chęci i energii. Wrzucałam, co miałam, miksowałam i życie od razu stawało się lepsze :) Za jakiś czas podrzucę Wam nowe przepisy, bo eksperymenty trwają, postępują i… zachwycają (prawie zawsze) smakiem.
Szczęście ma wiele kolorów :) *klik*

Pokonaj potwora

Każdego dnia zastanawiałam się nad tym, w jaki sposób ta książka może zmienić czyjeś życie, czy faktycznie program może odchudzić, czy takie – radosne, nieco infantylne, dość ogólne – podejście do tematu może faktycznie zadziałać.
Powiem tak: książka Was nie odchudzi, nie zmieni Waszego życia – nie zrobi tego za Was… Jeśli sami nie poczujecie takiej potrzeby, nic nie będzie się kręcić. Wszystko zależy tu od Waszego nastawienia, chęci i obietnicy, którą złożycie sobie.
Mimo wszystko ten 30-dniowy program może wpłynąć na Was bardzo korzystanie. To świetny motywator, który daje kopa do działania każdego dnia. Na tej książce można się wyładować, kiedy trafi się gorszy dzień, bo wiadomo, że nie każdy jest piękny i kolorowy. Tutaj możecie poszukać pozytywnej energii, ale i ukojenia nerwów (np. w kolorowankach).
Jeśli zdecydujecie się na ruszenie tyłka i wypowiecie wojnę swojemu potworowi, to ta książka z pewnością może być doskonałym, nieodłącznym kompanem w tej walce, który podpowie, jakiej broni użyć, czego powinniśmy unikać, jak sobie radzić i od czego zacząć – początki bywają naprawdę trudne, ale jeśli się nie zacznie, to się nie skończy ;)
Jeśli cenicie sobie pozytywne i zabawne podejście do życia, to książka z pewnością może być takim dodatkowym promyczkiem w szary dzień. Jeśli brakuje Wam motywacji lub po prostu nie wiecie, od czego zacząć, to właśnie tu znajdziecie sporo konkretnych – szczegółowych i bardziej ogólnych – wskazówek.
Wiecie, tak sobie myślę, że jeśli chcecie coś zdziałać, ale kompletnie Wam nie wychodzi, to warto skusić się na tę książkę, jeśli nie chcecie jakoś specjalnie, to też warto, bo może coś Was ruszy. Warto dać sobie szansę. Ta pozornie zbędna książeczka, może pomoże Wam poruszyć nawet najbardziej opornym tyłkiem.
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za trzymanie za mnie kciuków (przyznam, że się trochę zestresowałam, bo to tak publicznie i w ogóle, co chyba dodatkowo mnie zmotywowało do działania).
To by było na tyle, a teraz co? W sumie nic się nie zmieni – będę kontynuować to, co zaczęłam – konsekwentnie, regularnie i z przyjemnością. Będę lepszą wersją siebie i tego Wam życzę!
Published On: 23 sierpnia, 2016Kategorie: MediaTagi: , , , , ,
ania gruszczynska wilczoglodna mentoring banner

Zobacz program, który pomoże Ci odzyskać kontrolę nad jedzeniem

Ze swoimi zaburzeniami byłaś już nawet u wróżki?
 Zobacz program, który w końcu Ci pomoże! 
Odzyskaj 100% kontroli nad jedzeniem, swoim ciałem, zdrowiem, czasem i życiem.

Jeden Komentarz

  1. Avatar
    Ania The Wolf 23 sierpnia, 2016 at 11:09 am - Odpowiedz

    Podpisuję się całkowicie pod tym postem i recenzją książki. Ostatnio dojrzałam w końcu do rozpoczęcia wyzwania, jakim jest zmiana siebie. Pracuję nad sobą długi czas, choć nie widzę efektów skoro zawsze wracam do złych bulimicznych nawyków, jednak moja przyjaciółka widzi ogromną różnicę – dla niej zmiana jest zauważalna. Jestem na początku tej przygody. Uwielbiam tę książkę i wszystkie zadania do wykonania. A że jestem perfekcjonistką, to nie odpuszczam żadnego ;-) Wszystko ładnie i pięknie. Racja sami musimy chcieć się zmienić, a do tego, aby było przyjemniej, warto sięgnąć po tę pozycję. Jeszcze nie doświadczyłam tylu wspaniałych wrażeń i pięknych chwil, jak przy arcydziele „To nie jest dieta” (bo nie jest! To po prostu rewelacyjna zabawa). Bawcie się świetnie, bo warto ;-)
    Ps. Każdego wieczora, już po wykonaniu wszystkich zadań, nie mogę się wręcz doczekać kolejnego dnia, kiedy będę mogła znowu działać i zajrzeć do książki :-* Rewelka :-D