List Alicji
Dzisiaj przedstawiam piękny list Alicji. Świadectwo, że się da.
Bo tutaj masz wszystko jak na tacy, moja droga, zupełnie za darmo.
Kiedy więc zrobisz ruch?
Kochana Aniu!
Dostajesz mnóstwo maili każdego dnia, co nie dziwi, bo umiesz i chcesz współpracować z ludźmi.
Do tego stopnia, że czasem nawet nie musisz rozpoczynać mentoringu, by pomóc nawrócić jednostkę silnie upartą.
Kilka dobrze napisanych, brutalnie szczerych, ale co najważniejsze – trzeźwo przedstawionych z perspektywy kogoś, kto zmagał się z ED postów – wybudza ze śpiączki. W takiej przecież byłam, po latach wmawiania mi choroby psychicznej „powstałej ze złych relacji z rodziną, zaniedbania, winy mediów”.
Byłam pewna, że umrę już taka psychiczna, a moja nauczycielka matematyki będzie opowiadała uczniom jak musiała przerywać zajęcia raz w tygodniu, bo sobie mdlałam.
Ale po kolei. Chcę się podzielić swoją historią.
Liczenie kalorii zaczyna się zwykle wchodząc w wiek nastoletni, gdy zakochujemy się w koledze z II C i modelkach z czasopism, gdzie piszą o seksie i innych tajemnicach dorosłych; w tym dietach.
Razem z koleżankami zaczytywałam się w artykułach o diecie wegetariańskiej i sabotowałam potem schabowego na stołówce.
Tylko że po pierwsze, nie miałam już wtedy koleżanek. Po drugie, mając lat 13 dysponowałam wiedzą godną dietetyka i gotowa byłabym sabotować całe stołówkowe, niezważone jedzonko. Przecież nie wiedziałam ile to kalorii!
Zaczęłam je liczyć mając jakieś 10,11 lat. Byłam dzieckiem, niedawno w ogóle nauczono mnie liczyć! Od tego czasu skończyło się dzieciństwo. Skończyło siadanie do stołu gdy byłam głodna i odchodzenie gdy się najadałam. Doskonale pamiętam kolonie, gdy miałam łzy w oczach na widok zupy, bo nie wiedziałam ile śmietany tam dodali.
Oczywiście liczenie kalorii przełożyło się na moje ciało. Z normalnej dziewczynki stałam się szkielecikiem. Rodzina uznała, że urosłam i schudłam tylko dlatego, że „taki mam akurat okres w życiu”.
Co ciekawe, zrozumiałam, że może powinnam jeść więcej i do końca 1 klasy gimnazjum jadałam już w miarę normalnie. W miarę, bo koniec roku przebiegł stresująco, zajadałam ciastem. Kilogramami ciasta. Kupiłam cały sernik w Auchan, wchłaniałam cały. Bum. Waga w górę.
Na co wpadłam?
Na to, co kiedyś zdarzyło mi się zrobić, gdy bardzo się przejadłam na weselu cioci. Wtedy tylko dla uczucia ulgi, teraz, po tych sernikach dla złagodzenia ich skutków.
Poszłam się wyrzygać.
Zaczęło się. Rzyganie w lesie, rzyganie w toi-toiu, kupienie paczki czipsów, szybka konsumpcja i rzyganie do niej. Nigdy w domu, by nikt nie wiedział. Gdy tylko zostawałam sama w domu, wyciągałam awaryjnego Vifona i czekoladę, wiadomo co dalej.
Czułam wstyd. Straciłam kontakt ze światem. Żadnych znajomych. Całe wakacje spędzone na tym. Plus spacery. Plus okazjonalne głodówki.
Wreszcie idąc do 2 klasy miałam niedowagę. Od razu usłyszałam jaka jestem chuda. Ale nie rozumiałam, nie widziałam tego. 167 cm, 47 kg. Za dużo! Wtedy już nie wymiotowałam. O nie, latałam po olimpiadach, konkursach i koncertach na szalonej dawce 500-800 kcal.
Wtedy okazało się, że to co robię jest złe. Mama zaczęła szarpać mnie za ramię gdy siódmy raz ważyłam się i nie widziałam trójki w liczbie dziesiątek. Tata stał nade mną i pilnował żebym zjadła rogalika. Potem płakałam o to całą noc i wyrywałam sobie kępy włosów. Dosłownie.
Ostatnia klasa to był powrót do normalnego jedzenia.
Pierwsza liceum, stres. Zawalam szkołę. Wraca dawna znajoma bulimia. Hamburgery w drodze ze szkoły – zwrócone w toalecie na dworcu. Jak kolejne batony, frytki, wszytko.
Druga to samo. Trzecia to samo. Ale tuż przed maturą (gdzie doprowadziłam się do 72 kg, okropnych zębów i 3 włosów na głowie) zaczęłam mdleć. Bardzo często. Miałam problemy z oddychaniem. Zawalałam każdy jeden próbny egzamin. Wtedy już rodzina wiedziała. Chcieli mi pomóc, jestem pewna, ale okrywali mnie kocykiem, powtarzali, że to nie moja wina, że jetem chora psychicznie, że nie mają siły, żebym odpoczywała.
Pasowało mi to. Nic nie musiałam robić. Uznałam, że do końca życia tak będzie. Trudno, nie skończę studiów, nie będę miała dzieci, nie pójdę do pracy, bo choruję, bla bla bla.
Bzdura! Kłamstwo!
Uderzyło mnie to gdy trafiłam tu, do Ciebie. Na tego bloga, niezupełnie przypadkiem. Pierwszą reakcja była negacja. Jak to! Mam jeść normalnie? Moja choroba to nie choroba?! Jak śmiesz!
Ale zaczęłam się zgłębiać. Kocyk kłamstw spadł ze mnie, o dziwo nie zrobiło mi się zimno.
Jadłam po 2000 kalorii. Powstrzymywałam się przed wyjściem z domu po zjedzeniu obiadu.
Nie wiem, co takiego było w Twoich wpisach. Może właśnie prawda, bez gadaniny o traumie z dzieciństwa, bez proponowania osiemnastolatce 1200 kalorii, może to, że Ty sama przechodziłaś przez powariowane relacje z jedzeniem.
W każdym razie, pomogłaś mi. Na odległość, nie w gabinecie psychologa i dietetyka.
Od razu gdy zaczęłam wyganiać wilka z gniazdka, które sobie uwił, zaczęła się cudownie mieścić w głowie wiedza z podręcznika zamiast ciągu JEDZENIEJEŚĆKALORIECUKIERPYSZNETŁUSTECZEKOLADAPIZZASERATERAZTOALETA.
Łapałam się na tym, że mniej myślę o jedzeniu, a więcej o przyszłości, której wcześniej miało nie być.
Mogłam iść ze znajomymi do knajpy. W końcu ich miałam! Przestałam odrzucać innych.
Chyba nawet wyładniałam. Wróciłam do wagi 60kg, zatrzymałam się na niej. Jedząc normalnie, gdy czułam prawdziwy GŁÓD.
No i, najważniejsze. Zdałam tę okropną maturę.
Kłamałabym mówiąc, że w ogóle nie zdarza mi się przejeść albo przegłodzić. Ale teraz nie biegnę pozbyć się jedzenia pod pretekstem ósmego spaceru z psem (biedak chyba przestałby tolerować maratony leśne) a gdy zjem za mało, następnego dnia uzupełniam michą czegoś zdrowego.
Zrozumiałam, że mam swoją własną wagę i wymiary. Że rozmiar M jest normalny, dla zdrowych kobiet, a nie tuczników.
Jeszcze nie dotarłam na koniec drogi, ale idę nią na dwóch sprawnych nogach i nie schodzę z niej.
Dziękuję Ci! Pomogłaś mi, naprawdę. I wiem, że innym też, chociaż tak naprawdę to sami musimy wszystkiego dokonać. Zerwanie z bulimia tak naprawdę nie jest skomplikowane. Jest ciężkie emocjonalnie, ale sam proces jest łatwy. Dopiero Ty pokazałaś, o co tak naprawdę chodzi w ED. Że nie musimy skreślać siebie i swojego życia z powodu zaburzenia, uzależnienia.
Jeszcze raz, dziękuję.
Alicja
Wielkie gratulacje!
dziękuję.
gratuluję! Naprawdę cieszę się! Mam nadzieje, że mi też się uda. Nie wymiotuje już długo, ale ciągły lęk o wagę, brak kontroli nad ciałem przez niedoczynność tarczycy i inne zaburzenia hormonalne…tak się boje, cały czas boję się tycia. Boje się jedzenia. Boje się zjeść makaron, coś słodkiego czy wypić latte. Nie głodzę się, jem regularnie. Ale mam swoje rytuały, których jeszcze nie mogę pokonać. Im dłużej wchodzę na tego bloga, tym więcej mam siły do walki. Staram się bardzo, a jak mam załamanie – czytam tego bloga. Mam nadzieje, ze jeszcze trochę i ja będę mogła napisać takie świadectwo :)
Alicjo, gratuluję. Takie świadectwa bardzo motywują. Pokazują, że można odzyskać swoje życie
Jestem od ponad roku wolna od bulimii, też dzięki Tobie Aniu! Czasem zdarzy mi się objeść, np. owocami czy kanapkami, ale nie panikuję jak kiedyś, tylko po prostu nie jestem już później taka głodna, więc zjadam mniej… i tak od roku trzymam wagę średnią z tej najniższej i najwyższej jaką miałam podczas 9 lat ED. Ale niw waga jest istotna, ale większy spokój, który odzyskałam po tylu latach… Pozdrawiam :)