Niedziela bez wilka: punkt zwrotny Sandry
Cześć,
Z bulimia zmagałam się (chcę, żeby to był czas przeszły) od dobrych 13 lat. Zaczęło się typowo → 17 lat, pierwsza wielka (nieodpowiednia) miłość. Pierwsze spojrzenia i wzmianki “Skarbie, wzięłabyś się za siebie” (przy 171 cm i max wadze 63 kg). Nie określiłabym siebie jako osoby grubej, ale panował wtedy trend modelek rozmiar 0, a mój facet był fanem patyczkowatych lasek. Niestety, wtedy nie byłam mądra, nie miałam za dużo wsparcia emocjonalnego i po prostu chciałam go zadowolić. I tu standardowo, pierwsza dieta, pierwsze sukcesy, pierwsze myśli “Więcej i szybciej!”. Dodam, że od dziecka byłam osobą bardzo (za bardzo) ambitną, perfekcjonistyczną i bardzo zorganizowaną. Czyli mieszanka wybuchowa, by stać się chomikiem własnego błędnego koła.
Po 3-4 latach przyszedł czas, bym wzięła się za siebie (sama oczywiście, bo przecież nic mi nie jest i to ‘Ja’ mam pełna kontrole nad wszystkim). I tak jak z precyzją udomowiłam Wilka, tak zaczęłam się go stopniowo pozbywać. Oczywiście był plan i cele (to u mnie działa bardzo dobrze – i jest też bardzo zgubne przy restrykcyjnych dietach, których wypróbowałam wiele). Zaczęło się małymi krokami. Przez kolejne 2 tygodnie rzygamy tylko raz dziennie. Potem 2 kolejne 3 razy na tydzień. Przez kolejny okres 1 raz na tydzień. Potem tylko jak są przeciwności losu, czytaj impreza rodzinna, gdzie ciotka zrobiłam 5 dan (pysznych) lub impreza z dużą ilością alkoholu i śmieciowego jedzenia.
Nie wiem czemu żyłam wtedy z przeświadczeniu, że nie mogę skończyć tak z dnia na dzień, że to musi być powolny, leczniczy proces, gdzie zmniejszam swoje uzależnienie stopniowo.
Po drodze zmienił się chłopak, bardzo zakochany i uważający mnie za ideał i powtarzający to przy każdej sposobności, ale moje postrzeganie siebie już było zdruzgotane. Fałszywy obraz zagościł na długie lata w mojej głowie. Fakt faktem taki stan rzeczy udało mi się utrzymać parę lat. Wypady do łazienki tylko w święta, tylko podczas uroczystości rodzinnych (chociaż urodziny są tak często…), wesela to był szal łazienkowy no i te nieszczęsne imprezy których w latach studenckich zawsze jest za dużo. No ale przecież było lepiej prawda… 1-2 na miesiąc to nie problem… to po prostu genialny w swojej prostocie sposób by nie przytyć. Oczywiście waga lata w górę i w dół, brzuch wzdęty, bo ciało nie wie co się dzieje. Jak tylko zacznę więcej jeść od razu magazynowanie tego w tłuszcz (bo jak zrozumiałam, mój organizm chciał się ratować), problemy jelitowe i cała lista żalów. I tak to trwało wszystko pod złudną kontrolą. Raz lepiej, raz gorzej, ale przecież zawsze jestem w stanie sama wyprowadzić się na prosta.
I jakieś 4 lata temu, wielki życiowy ruch; pakuje walizki, podnajmuje mieszkanie, zostawiam znajomych i uciekam do innego kraju. Jak sama wiesz, początki emigranta nie są łatwe. Uczysz się nowych zasad życia (a w moim nowym domu jest ich masa), modlisz się o to by dostać mieszkanie, o to by cię nie wywalili w czasie okresu próbnego, o to żeby się udało i żebyś nie musiała wracać jako porażka do kraju. Zaczął się stres, strach i zwątpienie. I stary nawyk mówi “Sięgnij po ciastko. Poczujesz się lepiej… No ale przy twoim stanie jedno ciastko nie pomoże. No ale cała paczka poprawi ci nastrój”. No i potem standardowo “Ty idiotko! Co zrobiłaś”. I kolejna restrykcyjna dieta na talerzu. I kolejny wilczy głód. I tak sobie żyliśmy razem. Wilk opuszczał od czasu do czasu norę i domagał się swego. No ale przecież wszystko jest ok. Mam kontrole. Tyję, ale potem z dieta się ogarniam. Logiczne, prawda?
Ostatni rok był jednak gwoździem do trumny. Koniec związku (który miał być tym ostatnim), walka o przyznanie nowego mieszkania, poważny wypadek, który wpędził mnie w paromiesięczny ból i spodziewany 2 letni okres rehabilitacji, liczne skutki uboczne wypadku i ciągłe oczekiwanie, co w tym miesiącu przyniesie mi Puszka Pandory.
Mieszkanie samemu dodatkowo stało się przepustka do wywołania Wilka i ogłoszenia “biegaj sobie wolno, jesteśmy sami”. Brzmi może jak użalanie się nad sobą, ale w sumie dziwie się że nie skończyłam z poważna depresja… I tak doszłam ponownie do etapu długich ciągów (2-3 tygodnie i wymioty 2-3 razy dziennie) z 1-2 tygodniami przerwy. I to był ten moment, kiedy uświadomiłam sobie, że nie mam kontroli, jest źle, jest bardzo źle. Pierwszy raz w życiu stwierdziłam, że chyba potrzebuje pomocy. Niestety w Internecie jest wszystko i nic. Temat bulimii to były wyświechtane formułki lub porady, które stosowałaś od wielu lat w ramach samoleczenia i wiadomo jak to się zawsze kończyło.
Wtedy natrafiłam na twoja stronę i kurs online. Nie mając wcześniej pojęcia o blogu czy kanale YouTube. Chyba nie cały dzień zajęło mi podjęcie decyzji, żeby się zapisać (bo jak to nie pomoże, to tylko psycholog mnie czeka…). I tak zaczęliśmy razem ponad 4 tygodnie temu. Po raz pierwszy poczułam, że ktoś mnie rozumie i myślał tak jak ja. Jak czytałam bloga to wiele z twoich przykładów czy myśli w głowie były tymi, z którymi sama codziennie ostatnimi czasy walczyłam. W końcu czułam się zrozumiana. A nie jak jakieś dziwadło, które wpędziło się w “tak głupi stan”, a wydawało się być inteligentną dziewczyną. Przez cały ten czas powiedziałam (lub sami się domyślili) 4 osobom o Wilku. Ale dla nich było to absurdalne i abstrakcyjne. “Jak to jesz tyle, że czujesz, aż ci brzuch rozrywa, wymiotujesz i jesz dalej?”. Zwykłe “Przestań tak robić”, jak wiadomo nijak pomaga.
Dopiero u Ciebie zrozumiałam cały mechanizm i to otworzyło mi oczy i dało potężnego kopa do działania. To co najbardziej mi pomogło to uzmysłowienie sobie, że dieta 1500 kcal tylko potęguje kolejny napad Wilka i że tylko zbilansowana dieta na odpowiednim poziomie energetycznym będzie mi w stanie zapewnić równowagę (chociaż ciągle boje się przyrostu wagi). Drugim kopem była wiadomość, że nie wyrzygam 100% tego co zjadłam. A potrafiłam zjeść tonę słodyczy w kilku rundach i oczywiście efektem było +3 kg, a ja zachodziłam w głowę jakim cudem, bo przecież opróżniłam żołądek, aż do pojawienia się kwasów.
Jak zaczęliśmy razem, tak od 5.5 tygodnia nie było żadnego epizodu. Wraz z kolejnymi filmikami i postami na blogu uświadomiłam sobie jak źle zrobiłam i jak siebie krzywdziłam.
W sumie zaprzestanie tego procesu nastąpiło z dnia na dzień. Zmiana stanu umysłu. I co najśmieszniejsze, to było łatwe. Wręcz bardzo łatwe. Znaczy nie obyło się bez protestów ze strony organizmu. Przez pierwszy tydzień uczucie odruchu wymiotnego towarzyszyło mi po każdym posiłku. Byłam wzdęta przez 3.5 tygodnia, przybrałam na wadze, a jedzenie wg zapotrzebowania energetycznego to była dla mnie katorga.
Nie przepadam za mięsem i sama go nie jem. Jestem fanka kuchni wegetariańskiej, bo po prostu bardziej mi smakuje. Ale tu trzeba jeść większe porcje, bo zieleniną ciężko dobić do zapotrzebowania. Mimo reakcji obronnej Wilka nie poddałam się, bo już miałam inne spojrzenie na całe to bagno, w które się wpakowałam. Nie było podszeptów by rzucić się na słodycze, bo byłam zawsze najedzona. Teraz odczuwam potrzebę słodkiego, ale nie jest to jedzenie śmieciowe. Lubię piec i lubię przepisy fit. Więc 2 razy w tygodniu jest coś zdrowego (czasem mniej) na deser. Zidentyfikowałam swoje zapalniki i po prostu ich unikam. Chociaż tez w sumie nie mam na nie ochoty. Chleb też był moją ucieczką, ale że uważam go za ważny element diety (no i go uwielbiam) pozwalam sobie na 1 kromkę dziennie. W efekcie Wilk syty i Owca cała.
Ogólnie chciałabym Ci serdecznie podziękować za to co robisz i jak to robisz. Za to, że postanowiłam podzielić się swoimi doświadczeniami, swoimi potknięciami, problemami i przemyśleniami, po to aby innym ułatwić powrót do normalnego życia. Myślę ze ten kurs będzie punktem zwrotnym w moim życiu.
Pozdrawiam serdecznie,
Sandra
Brawo Sandra , powodzenia , idzie ci naprawdę dobrze ;-)