O tym jak Wszechświat prowadził mnie do domu. A raczej do domku.
Mówi się, że Wszechświat prowadzi nas na każdym kroku, prawda? Nie wiem co Ty o tym sądzisz, ale ja często powtarzam to moim podopiecznym i naprawdę mocno czuję to w swoim własnym życiu.
I mówiąc „Wszechświat” nie mam na myśli jakiś paranormalnych mocy. Chodzi mi o… życie właśnie, o jego nieprzerwany strumień, który zdaje się mieć swoją własną inteligencję. O to, że pewne rzeczy są dla nas po prostu oczywiste i nie widzimy dla siebie innej drogi niż ta, którą właśnie kroczymy. Mimo, że nie mamy pojęcia, dokąd ona wiedzie.
Dzisiaj opowiem wam historię mojego kupna domku w Hiszpanii, która jest małym przykładem takiej drogi. Coś, co wydaje się przypadkowe a nawet złe, okazuje się nabierać po czasie zupełnie innego sensu.
Pewnie też masz takie historie w swoim arsenale „opowieści dla wnuków”: spóźniony autobus zaowocował poznaniem męża, niezdany egzamin na wymarzone studia pokierował na inne studia, które okazały się strzałem w dziesiątkę, a znienawidzone zaburzenia odżywiania, stały się szansą na prawdziwe odnalezienie siebie.
Moja historia może nie jest aż taka „wow”, ale jak dla mnie jest niezwykła. Pozwól więc, że przejdę do rzeczy.
Grudzień 2021 – Las Americas, Teneryfa.
Ja i mój partner poznajemy na plaży pewną parkę – on Belg, ona Rosjanka – i od słowa do słowa zaprzyjaźniamy się. Chodzimy razem na obiad, drinka czy imprezę. A w tym czasie dużo rozmawiamy.
Parka od dwóch lat mieszka w Walencji i przy każdej możliwej okazji opowiada nam, jak tam cudownie. To podobno miasto nie za duże, nie za małe, ma piękny park, plażę i dużo tras wycieczek górskich wokoło. Do tego żyje się tam wygodnie i dość tanio.
Jako że od jakiegoś czasu myślimy już o wyprowadzce z Belgii, w głowie zaświtał nam nowy pomysł. To może w takim razie Walencja? Już wcześniej chcieliśmy kupić sobie gdzieś mieszkanko i rozważaliśmy Kanary, ale niestety są one zbyt drogie i zbyt odległe. A że żar inflacji topi nasze oszczędności z minuty na minutę, postanawiamy działać szybko. Kupujemy bilety lotnicze i wyjeżdżamy na cały maj.
Słońce
Lądujemy na miejscu. Świeci słonko, więc rzucamy bagaże w wynajętym mieszkaniu i pędzimy do parku. Rozsiadamy się pod drzewem i cieszymy przemiłym ciepłem. Robię kilka zdjęć, wrzucam na Instagram i zadaję pytanie „zgadnijcie, gdzie jestem?”. Wraz z nadchodzącymi odpowiedziami (chyba nikt tego nie zgadł za pierwszym razem), nadchodzą chmury. Po 15 minutach siedzenia w parku musimy się zbierać. Jeszcze nie wiemy, że słoneczka nie zobaczymy przez kolejne 4 dni.
Deszcz
Zaczyna lać. Ale nie to, że kropić, siąpić czy nawet padać. Nie. Dosłownie obrywa się chmura. Od lat nie widziałam takiego deszczu. Ulice zamieniają się w rzeki, woda tryska z rynien, a ruch na ulicy zamiera. Siedzimy w wynajętych czterech ścianach i… marzniemy.
Okazuje się, że mieszkanie jest zimne i ciemne, a Internet przy takiej pogodzie nie działa. Tak przynajmniej mówi właściciel, ale potem okazuje się, że Internet tam po prostu nie działa i już. Deszcz pada i pada, a nam rzedną powoli miny.
Hałas
W końcu przestaje lać, ale pojawia się inny problem. Teraz wszyscy wylegli okupywać knajpki i kawiarnie i szybko okazuje się, że nasze lokum leży w samym centrum działalności tych lokali. Oznacza to, że mamy hałas do pierwszej – drugiej w nocy i to taki, jakby to całe towarzystwo zwaliło się nam do pokoju. Na pewno nie pomagają cienkie jak papier szyby ani niedomykające się okna.
Kiedy w końcu hałas biesiadników ustaje, przyjeżdża śmieciarka i robi jeszcze większy raban. A kiedy odjeżdża i nareszcie możemy zasnąć, sen nie trwa to długo. Pobudka już o siódmej rano – zaczynają napierdzielać dzwony z niedalekiej katedry. I czasami dzwonią tak przez godzinę, jak nie dłużej.
Każdy dzień coraz bardziej nas dobija. Jesteśmy poirytowani i zaczynamy się siebie czepiać o wszystko.
W końcu zmęczeni i zrezygnowani postanawiamy wynieść się z Walencji. Okazuje się, że to jednak wielkie, bardzo hałaśliwe miasto, a znajomi z plaży widzieli je… tylko w czasie pandemii i mieli o nim zupełnie inne pojęcie.
Znajoma znajomej znajomej
Kiedy zastanawiamy się co robić i serio rozważamy powrót do Belgii, nagle dzwoni mój telefon. Hiszpański numer. Odbieram i słyszę kobiecy, entuzjastyczny głos: „Czeeeeść, jestem Mirka i jestem przyjaciółką Natalii, która jest przyjaciółką Pauliny, która jest Twoją przyjaciółką! Pałka pisała mi, że będziesz tutaj w okolicach, a ja mieszkam niedaleko. To może wpadniesz? Mogę Ci zaoferować mieszkanko w Gandii, które wynajmuję tylko rodzinie i to po kosztach. Nie namyślaj się nawet, bo będzie fajnie, nie pożałujesz, chodź chodź chodź!.”
Yyy… no dobra. Skoro mi spadasz z nieba – nieznajoma, sympatyczna kobieto – to jadę!
Dziura
Wynajmujemy samochód i jedziemy do owej Gandii, która jest tylko godzinę drogi od Walencji. Okazuje się, że będziemy mieszkać nad sklepem z antykami, który prowadzi nasza gospodyni. Ona sama zaś mieszka w leśnej głuszy, do której zostajemy zaproszeni na grilla. Po tym doświadczeniu stwierdzam, że leśne głusze są fantastyczne, ale niestety nie dla nas z powodu ilości komarów i alergii Barta. Pobliskie plaże także robią wrażenie – bielutki piasek i zero turystów.
Jednak samo miasto nie powala nas na kolana. Nie ma tam wakacyjnego vibe’u, dobrych restauracji (nie chcę brzmieć jak burżuj, ale zupka chińska udająca japońskie danie i zepsuty tuńczyk na przystawkę nie mieszczą się na mojej liście standardów), ani ładnych miejsc. Szczerze mówiąc czujemy się trochę jak w jakieś szemranej dzielnicy Brukseli.
Próbujemy wynająć coś w okolicy, ale albo nie mają tam Internetu (dla nas to podstawa, bo oboje pracujemy), albo chcą tylko gości na więcej niż tydzień albo cena nagle wzrasta dwukrotnie, kiedy próbujemy sfinalizować booking. Zawsze coś! Uważamy, że mamy jakiegoś pecha. No cóż, zaraz się okaże jak jest naprawdę.
Korek i miłość od pierwszego wejrzenia
Mirka, zmartwiona naszymi kulinarnymi niepowodzeniami, polecam nam wybrać się do niedalekiej miejscowości o nazwie Denia. Tam są dobre restauracje i generalnie jest ślicznie. No dobra, spróbujemy. Pakujemy się do samochodu i jedziemy.
Na nawigacji widzę jednak, że po drodze mamy korek drogowy. A wiem, że Bart nienawidzi korków. Gdy go zobaczy, to autentycznie zawróci do domu. A ja naprawdę nie chcę spędzić tu kolejnego wieczora. Nic mu więc nie mówię i przygotowuję się na falę marudzenia. No trudno.
Zły humor jednak szybko mija, kiedy dojeżdżamy na miejsce; uroczy deptak, zaciszne uliczki, mały port z promenadą i malownicza plaża. Wow, ale tu jest pięknie! Może tutaj powinniśmy coś wynająć na te ostatnie 10 dni?
Łapiemy za telefon i wchodzimy na Airbnb. Ceny zaczynają się od 100 euro za noc, ale naszą uwagę przykuwa tańsza o połowę oferta. Mieszkanie ma trzy pokoje, duży taras, dwie łazienki, ale nie ma jeszcze żadnych opinii. Zostało wystawione dwie godziny temu. Ryzykujemy? No dobra. Klikamy „zarezerwuj” i szczęśliwi wracamy do siebie pakować klamoty.
Cornelio
Kolejnego dnia zajeżdżamy na miejsce, a drzwi otwiera nam sympatyczny gościu w japonkach i hawajskiej koszuli – Cornelio. Okazuje się, że jest z Ekwadoru, ale długo mieszkał w Amsterdamie, ma żonę holenderkę i mówi po holendersku. Czyli mamy wspólny język!
Przechadzam się po mieszkaniu, które jest wspaniałe; przestronne, wygodne, śliczne! I nagle wiedziona instynktem pytam, ile ono kosztowało. Nigdy nie zadaję ludziom takich pytań, ale to wymknęło mi się samo.
Okazuje się, że o dwa razy mniej niż myślałam. Dosłownie. Zaczynamy ciągnąć go za język i wychodzi na to, że chłopak zna rynek mieszkaniowy w Denii jak własną kieszeń, bo – tak jak my – przyjechał tu, zakochał się w okolicy i postanowił się osiedlić. Warto jeszcze wspomnieć, że uprzednio przejechał całe wybrzeże wzdłuż i wszerz (co zajęło mu ponad rok) i nigdzie mu się nie podobało tak jak w Denii.
Rozmowa się przedłuża, więc w końcu Cornelio zaprasza nas do siebie do domu na wieczornego drinka (skończyło się na wodzie mineralnej) i tam dostajemy całe know how jak i gdzie szukać mieszkania, na co zwrócić uwagę i jakie papiery trzeba ogarnąć.
A do tego się zaprzyjaźnimy.
Nadzieja
Dochodzimy do wniosku, że to wszystko było po coś; hałas w Walencji, znajoma znajomej, dzięki której trafiliśmy w te okolice zamiast wracać do Belgii, niezbyt porywająca Gandia, tanie Airbnb u – jak się okazało – mieszkaniowego speca, który dzieli się całą swoją wiedzą i jeszcze oferuje pomoc.
Może nam też pisane jest tu mieszkać?
Zaczynamy przeglądać Internet, wydzwaniać po agencjach i umawiać się na oglądanie mieszkań. Leżąc na plaży, rozmawiamy tylko o tym. Wysyłamy sobie nawzajem dziesiątki ofert, które potem odsiewamy; to za drogie, to za małe, to do totalnego remontu, to za daleko…
Za każdym razem, kiedy zdecydujemy się coś obejrzeć, jesteśmy pełni nadziei, ale to nigdy nie jest „to”. Śmiejemy się, że przynajmniej już wiemy czego nie chcemy, a to już dużo.
Brak nadziei
Nasz wyjazd dobiega końca. Na miejscu będziemy jeszcze tylko 24 godziny. Oznacza to, że nic już raczej nie znajdziemy. Strony z ogłoszeniami przeszperaliśmy wzdłuż i wszerz. Czujemy się zawiedzeni i trochę oszukani. Wszystko wskazywało na to, że przyjechaliśmy tu „po coś”, ale chyba jednak nie. No nic, może wrócimy na jesień i będziemy szukać dalej. Zobaczymy.
Pro forma umawiamy się na jeszcze jedną wizytę, ale nie wiążemy z nią wielkich nadzieli. Zdjęcia wnętrza nie są powalające, aczkolwiek mieszkanie spełnia większość naszych wymagań.
Czujemy się pogodzeni z losem. Nie ma co się szarpać. Co będzie, to będzie.
Ostatni dzień
Nasz ostatni dzień w pięknej Denii. Postanawiamy wybrać się na wycieczkę w góry. Pakujemy plecak, zakładamy porządne buty i jedziemy. Aha i jeszcze po drodze zahaczymy o to mieszkanie. Pół godziny i po sprawie. Tak dla czystego sumienia.
Zajeżdżamy pod podany adres; boczna uliczka – cisza, spokój. Na miejscu wita nas drobniutka brunetka i pokazuję rządek doków szeregowych. To jeden z nich.
Wchodzimy po schodkach prowadzących do drzwi wejściowych, a ja czuję, że będę pokonywać je jeszcze wiele razy. Nie wiem skąd to poczucie i nie próbuję go nawet zrozumieć. Po prostu to wiem.
Właściciel otwiera nam drzwi i… o rany, to jest to! Piękne, malutkie dwupiętrowe mieszkanko z dwoma tarasami i kominkiem. Jest tak niesamowicie przytulne i ciepłe, że nie chce się z niego wychodzić. Wymieniamy spojrzenia z Bartem i już wiem, że on czuje dokładnie to samo.
Zdaje się, że nie pójdziemy dzisiaj w góry…
Nasz dom w Hiszpanii
Po krótkich negocjacjach domek jest nasz. Musimy tylko załatwić sprawy papierkowe, przelać kasę (a jakże!) i możemy się wprowadzać. Wszystko zostaje w nim tak jak jest; każdy mebel, obrazek czy lampka. No po prostu wchodzisz i mieszkasz. I to naprawdę za rewelacyjną cenę!
A więc to wszystko jednak miało jakiś sens? Po to była ta cała podróż?
Ale zaraz, czy tylko po to? Zyskaliśmy przecież o wiele więcej. Nauczyliśmy się radzić sobie w trudnych momentach i pozostawać blisko, nawet gdy nerwy puszczają (ach, to ciągle niewyspanie w Walencji). Nauczyliśmy się z lekkością zmieniać plany, jeżeli te pierwotne nie wypalają oraz odpuszczać i godzić z losem, kiedy nie daje nam tego, czego oczekiwaliśmy. A przede wszystkim nauczyliśmy się podążać za intuicją – ufać, że życie zawsze nas poprowadzi.
To naprawdę dużo.
Co dalej?
Plan jest taki, że niebawem wracamy do Hiszpanii po to, by sfinalizować transakcję, a domek wynajmiemy na Airbnb na czas miesięcy letnich. Potem wrócimy tam sami w okolicach października i zostaniemy na kilka tygodni lub miesięcy.
Będziemy żyć trochę w Belgii, trochę w Hiszpanii, zawsze wynajmując to miejsce, w którym akurat nas nie ma. A co przyniesie przyszłość? Zobaczymy. Może zdecydujemy przenieść się na stałe do tego pięknego miejsca? Na ten moment nie mamy pojęcia i… jest nam z tym niezwykle dobrze!
*
A czy Ty masz w zanadrzu podobną historię? Podzielisz się?
*
Gratulacje Aniu
Super historia! Powodzenia w Hiszpanii ❤️