Czy jestem życiową amebą?
Jak pewnie zdążyłaś zauważyć, od jakiegoś czasu piszę o tym, że zawsze czujemy swoje myślenie, a nie rzeczywistość jako taką. Z myśleniem zaś nie trzeba (i nawet nie da się) nic zrobić. Kiedy sobie to uświadomimy, każda nasza najgorsza obawa, każdy strach i każda trauma z przeszłości – tracą swoją moc. Po prostu każda myśl – nawet o czymś najgorszym – pójdzie sobie tak skąd przyszła. Tak została skonstruowana nasza psychika i jeżeli nie będziemy jej w tym przeszkadzać, ona zagoi się sama.
Widzę, że jest to ogromnie pomocne dla moich podopiecznych i dla was, czytelników. Jest coś wyzwalającego w zrozumieniu, że nie trzeba się ze swoją każdą myślą bić, droczyć czy zamieniać ją na pozytywną – jak to każe nam robić „przemysł pozytywnego myślenia”.
Wtedy przestajemy się bać swojego doświadczenia (myśli, uczuć, złych humorów, łez) i zaczynamy żyć z zupełnie innego poziomu – z poziomu intuicji.
Spotykam się jednak także z taką opinią, że to nieludzkie tak „ignorować wszystkie swoje myśli” i że w ten sposób człowiek staje się robotem, umysłową amebą czy wręcz uśmiechniętym idiotą, któremu wszyscy mogą wleźć na głowę.
Jeżeli Ty też masz takie wątpliwości to ten post jest właśnie dla Ciebie.
Spokój
Może zanim przejdziemy do teorii zacznijmy od praktyki. Czego doświadczają moje podopieczne?
Przede wszystkim spokoju i jasności umysłu. A w sumie to jedno z drugim jest tożsame.
Co mam na myśli? Pewnie pamiętasz w swoim życiu chwile, kiedy absolutnie wiedziałaś co robić? Natychmiast jechać na pogotowie z chorym dzieckiem, chociaż wszyscy twierdzili, że to niegroźny kaszel? (Autentyczna historia mojej podopiecznej, która tak uratowała syna.) Porzucić Zdziśka, chociaż rodzina upierała się, że to taki fajny facet? Wybrać właśnie te studia, a nie inne?
O takich chwilach mówię; kiedy wiedziałaś co robić i już – bez rozważania kolejnych dziesięciu pomysłów.
Może wydaje Ci się, że takie momenty jasności to rzadka sprawa? Tak, ponieważ na co dzień nie słuchamy naszej intuicji, a operujemy wyuczonymi nawykami, które są jak programy komputerowe dla naszego mózgu. Jednak można się tego nauczyć i podejmować w ten sposób każdą, nawet najmniejszą decyzję. Wystarczy chwila ciszy i wsłuchanie się w to, co chce moje serce (a nie mój strach czy uwarunkowanie) i działamy. Intelekt staje się wtedy sługą serca, a nie odwrotnie.
Co za tym idzie? Mniej krzyków, mniej stresu, mniej gonienia jak chomik w kołowrotku.
Dziewczyny raportują mi, że na przykład nagle ze wszystkim się „wyrabiają”. Po prostu przestają wierzyć, że są ZESTRESOWANE, a zaczynają widzieć, że są jedynie mocno zajęte. Wszak stres także jest tylko myślą, a brzmi ona tak: „jestem tu, a powinnam być już TAM!!!”. Zapełniony kalendarz jest faktem, ale tak zwana „presja” to opcja, która podchodzi z naszego myślenia.
Lepsze relacje
Może czytałaś moje posty o relacjach? Dość rewolucyjne, prawda? Jeżeli wiemy, że każdy człowiek robi co może, by nie cierpieć i robi tylko to, co ma dla niego sens; przestajemy posądzać, go o złe intencje i traci dla nas sens na przykład obrażanie się na niego.
Dziewczyny zaczynają widzieć, że nabzdyczenie męża nie ma nic wspólnego z nimi. On po prostu czuje się źle i to jego zły nastrój w tej chwili przemawia.
I oczywiście nie chodzi o danie sobie wchodzić na głowę, manipulować czy bić (bo on ma zły humor). Chodzi o podejście do drugiego człowieka z miłością i zrozumieniem, co sprawi, że zajdziecie o wiele dalej niż tocząc wojnę dwóch ego.
Jak dla mnie branie do siebie niemiłych słów mojego partnera, ma tyle sensu co branie do siebie słów płaczącego trzylatka, który bije klockiem w podłogę i mówi, że jestem guuuupia. I ten i ten po prostu cierpi, czyli czuje swoje emocje (tożsame z myśleniem). Jeżeli zaś emocje się zmienią (co stanie się samoistnie), wróci spokój, a wraz z nim jasność umysłu.
Gdy to wiemy, jesteśmy o wiele bardziej wyrozumiali dla partnera, ale także dzieci, rodziców, przyjaciół i współpracowników. Nasze ego nie reaguje na ego drugiego człowieka. Jesteśmy świadome i ugruntowane w naszej prawdziwej naturze (o czym mówiłam tu).
Brak nałogów
Ten akapit celowo zostawiłam na koniec, bo w pracy z wami widzę, że wyzwolenie od nałogów – w tym przypadku bulimii, anoreksji czy objadania – jest tutaj wisienką na torcie. To dzieje się niejako samo. Po prostu, jeżeli wiesz, że te naglące, przerażająco brzmiące komunikaty, namawiające Cię do jedzenia, to tylko twoje niegroźne, nawykowe myśli – przestajesz się ich bać i zwracać na nie uwagę. A jak przestajesz zwracać na nie uwagę, to one coraz szybciej mijają.
Czy wiesz, że na moim mentoringu najmniej gadamy właśnie o jedzeniu? Jedzenie ogarnia się niejako samo, gdy rozpędzone myśli zaczynają opadać, a na ich miejsce pojawia się jasność umysłu. Dziewczyny same zaczynają widzieć, że pożeranie tego, a odmawianie sobie tamtego, nie ma sensu. Ja za dotknięciem czarodziejskiej różdżki opadają z człowieka strachy i głupie wierzenia dotyczące jedzenia. Po prostu klej na którym się one trzymały rozpuścił się.
Co ciekawe dziewczyny przestają też raczyć się winem, palić, obgryzać paznokcie, krzyczeć na dzieci, wstydzić się tego jak wyglądają. Często zaczynają też (oczywiście pod kontrolą lekarza), odstawiać antydepresanty.
Ja wiem, jak to brzmi; jakbym twierdziła, że jestem jakąś cudotwórcą. Nic podobnego, te cuda czyni wewnętrzna mądrość danego człowieka. Niestety u większości z nas, jest ona schowana pod grubą warstwą zatęchłego myślenia. Odsłoń ją, a będziesz w domu. Znajdziesz tam swoją własną rzekę wglądów i już nie będziesz musiała kupować wody ode mnie, ani od żadnego innego „specjalisty od życia”.
Na koniec podam swój własny przykład
Na dziś jestem osobą pogodną jak nigdy wcześniej. Moje życie nie zawsze idzie tak jak zaplanowałam, ale cokolwiek się dzieje przyjmuję to ze spokojem. Nie, nie z uśmiechem idioty czy brakiem refleksji, ale z rozumieniem, że jeżeli coś jest, to… jest i trzeba się tym zająć, a nie rozpaczać, że miałoby inaczej.
Moje relacje z ludźmi pozbawione są uprzedzeń i starych ran. Wybaczyłam wszystko wszystkim. Nie dlatego, że aspiruję do bycia świętą, ale dlatego, że nie ma dla mnie sensu trzymanie się myśli o przeszłości i żywieniu starej urazy. Po co?
„Kłótnie” z moim facetem trwają maksymalnie 5 minut, aż do momentu, kiedy ktoś z nas się wybudzi z tego transu. Jeżeli zaś jestem w podłym nastroju – bo czasami bywam, jak każdy człowiek – wyłapuję to od razu. Wtedy uprzedzam partnera, że potrzebuję chwili, by wrócić do siebie i znowu widzieć sprawy jasno. Teraz nie ma co ze mną gadać, bo pogada sobie z moim podłym nastrojem, a nie ze mną.
Także jeżeli mam zły nastrój to nie kusi mnie analizowanie dlaczego tak się dzieje i że może coś tu wyszło sprzed 10 lat, co trzeba koniecznie rozwiązać teraz, natychmiast. Wiem, że przeszłości nie da się rozwiązać, bo przeszłość już nie istnieje. Ja zaś czuję się źle, bo mam w tym momencie złą myśl i tyle. Ona sobie zaraz minie, a ja poczuję się inaczej.
I tak, zdarzają mi się także gorsze dni czy nawet tygodnie. Spotykają mnie przeciwności losu, które wcale nie są małe. Ostatnio coś takiego stało się w styczniu tego roku. Gdybym nie wiedziała tego, co wiem teraz, wylądowałabym pewnie na lekach uspokajających i długoletniej terapii.
Jednak poziom odporności i pogody ducha, jaki w sobie odnalazłam, przeprowadził mnie nawet przez tak ciężki czas. Teraz zupełnie tego nie wspominam i żyję dalej.
Czy jestem życiową amebą? Nie sądzę: mam fajne, spełnione życie. Moja kariera opiera się na moich wartościach i czymś, co ma dla mnie głęboki sens. Jestem produktywna, pełna pasji, mam wysokie poczucie własnej wartości, dobry związek i bez poczucia winy spełniam swoje marzenia. Nie stwarzam sobie dramy ani nie angażuję się w dramę nikogo innego. A jeżeli tak się czasami stanie, bardzo szybko łapię się na tym i zawracam na pięcie.
Czy to, aby nie jest nudne? No nie wiem, może jest. Jeżeli ktoś uważa, że życie bez dramy jest puste, to jego sprawa. Ja jednak wolę robić coś fajnego, zamiast wydzierać się na mojego partnera o jakąś bzdurę czy umierać ze stresu, bo komputer nie chce mi się odpalić (ostatnio tak było).
Czy to jest życie robota, który „olewa wszystkie swoje myśli”? Nie. To jest życie, jakie każdy z nas już kiedyś miał – za dzieciaka, gdzie wszystko było fajną przygodą, a nic nie było problemem.
Bo – jeżeli przyjrzeć się temu bliżej – to nic nigdy nie jest problemem. To tylko nasze myślenie go tworzy.
Zamiast szukać tak zwanych „problemów” spójrz na to jak na życiowe sytuacje, które każdy z nas napotyka na swojej drodze i które wymagają reakcji (lub nie).
Jednak w jasności umysłu – niezahipnotyzowana swoim strachem, zobaczysz dokładnie co masz z nimi robić. O ile jest tu coś do zrobienia, oczywiście.
Po prostu brawo Aniu! Najlepszy Twój post!!
Jeden z najlepszych postów jakie tu czytałam. Tak bardzo mi się podobał i tak dużo z niego wyciągłam że brak słów aby to opisać. Jesteś fantastyczna, tylko wow
dziękuję, że piszesz, i że tworzysz taką grupę wsparcia – fajną społeczność. sama nie należę (nie mam np, FB), ale Twoja strona to jedno z niewielu miejsc w Internecie, gdzie wiem, że mogę zajrzeć, i coś pozytywnego z tego wyniosę :) dziękuję!
Genialny…. Rewelacyjny post…. Brawo Aniuchna
Sama ESENCJA ZYCIA:)DO PRZYJECIA I NASLADOWSNIA.