Niedziela bez Wilka; pięć miesięcy Eli
Witaj Aniu, na samym początku chciałabym Ci bardzo podziękować, że wyciągnęłaś mnie z tego koszmaru. Trwał on „tylko” 5 miesięcy, a przeżyłam taki hardcore, że do teraz mam ciarki. Nawet nie wyobrażam sobie jak można żyć z wilkiem kilka, a nawet kilkanaście lat! W porę trafiłam na Twojego bloga, bez niego koszmar trwał by nadal…
W obecnej chwili, gdy piszę ten tekst, nie wymiotuję już prawie 3 miesiące. Możecie powiedzieć, że to może wrócić, że wcale to nie jest świetny wynik. Dla mnie to mega sukces, sukces z, którego jestem dumna! Zdarza mi się oczywiście przejeść, ale komu się to nie zdarza? Nie traktuję tego przede wszystkim jako porażkę. Potrafię się przejeść, a mimo tego nie tyję, nie rzygam. Czary? Nie, moje kochane, mądre ciało.
Do rzeczy… Diety towarzyszyły mi od dawna. A to białkowa, a to bez węglowodanów, cuda na kiju. Zawsze oczywiście po zakończeniu diety, waga szła w górę (bo dieta nie była zmianą nawyków żywieniowych, a katorgą, by jak najszybciej stracić kg i wrócić do tego co było). Zawsze miałam parcie, by ważyć 50kg (160 cm wzrostu). Nie wiadomo po co, na co, ale ważne, żeby waga wskazywała 50kg.
Swoją kolejną super dietę rozpoczęłam na początku lipca 2018 roku. Nie było się co oszukiwać, po ślubie przytyło mi się na tyle, że nie mieściłam się w połowę swoich rzeczy. Tym razem nie szukałam konkretnych diet, zaczęłam się odchudzać z magicznym kalkulatorem w telefonie. Och jaka byłam dumna z siebie, że potrafiłam zjeść 600kcal/dzień i czuć się dobrze. Waga leciała w dół jak szalona, ja czułam się świetnie, motywowana podziwem innych, zmniejszającym się rozmiarem. Moja waga startowa wynosiła 67kg, we wrześniu miałam już 53 kg. Jakie to piękne uczucie, 3kg do celu!
Wtedy nadszedł ten dzień… Dzień w którym wilk pierwszy raz złapał mnie za ramię. Grill u teściów. Do teraz pamiętam jak sama bez opamiętania wtryniłam 11 kawałków jabłecznika, 6 pączków domowej roboty, zapiłam kilkoma browarami, nie wspominając już o grillowanych pysznościach, paluszkach, chipsach i o cieście z masłem orzechowym, które sama przygotowałam. Boże, jadłam i nie czułam sytości. Pierwszy raz czułam coś takiego… To było dziwne, buzia mi się nie zamykała, a mój brzuch ciągle burczał! Wszyscy chichrali się ze mnie, że taka chuda, a tyle może zjeść. Kolejnego dnia miałam wyrzuty sumienia, ale jakiś głos mi podpowiadał, że czasem się przejeść to nie grzech.
Od tego czasu zaczął się koszmar i pierwsze wymioty. Pracuję w miejscu, gdzie mam praktycznie nieograniczony dostęp do słodyczy. W pracy opychałam się czym się da: paluszki, ciasteczka, chrupki, jogurty, czekolada. Robiłam to oczywiście po kryjomu, bo czułam wstyd. „Na szczęście” żadna ze współpracownic nie podejrzewała, że to ja pędzlowałam regularnie szafkę ze słodyczami, potrafiłam zjeść sama np. całe opakowanie Merci nie dzieląc się z nikim. Baty za „chamskie wyżeranie” zbierała jedna, tęższa współpracownica… a ja dołączałam się do obgadywania tej „chamskiej, wyżerającej” koleżanki. Boże, nie czułam się winna! Zachowywałam się tak, jakbyśmy faktycznie słusznie oskarżały grubszą koleżankę.
Często po wszystkim w pracy biegłam wymiotować. Po prostu miałam wrażenie, że czuję, jak tyję, jak rosnę i rozsadza mi gacie na tyłku. Często wychodziłam z kibla ze załzawionymi oczami. Koleżanki to zauważyły, a ja mistrzowsko się kryłam. Winę zwalałam na jelitówkę, lub udawałam że kicham 50 razy pod rząd i mam alergię, stąd załzawione oczy. Nienawidziłam przychodzić do pracy, często wymyślałam różne choroby (najczęściej właśnie jelitówka, żeby w domu też nikt nie podejrzewał faktycznej przyczyny wymiotów), aby być w domu i nie żreć.
Najgorsze było to, że przeczyszczanie wcale nie przynosiło ulgi. Gdy już „opróżniłam” żołądek, potworny głód słodkości znowu wracał i to ze zdwojoną siłą. Jakby wzrastał na nowo. Potrafiłam kilka razy dziennie najeść się, pójść do toalety, znowu się nażreć i znowu rzygać.
Sytuacja w domu? Ciągłe kłótnie z mężem. On biedny nie wiedział dlaczego ciągle chodzę zdenerwowana, naburmuszona i obwiniam go o całe zło tego świata. I stało się; w listopadzie osiągnęłam swoje wymarzone 50 kg. Zaczęły się też problemy z alkoholem.
Pewnego listopadowego wieczoru objadłam się w domu na tyle, że musiałam iść wyrzucić to z siebie. Mąż był w domu, ale zajęty. Słuchał głośno muzyki, więc myślałam, że nic nie zauważy. A tu psikus. Mąż wszedł mi do łazienki i widział. Powiedziałam mu wtedy o swoim problemie. Zebrałam solidny opieprz. Liczyłam na to, że pogłaszcze mnie po głowie. Rozpłakałam się, ale jego słowa ciągle za mną chodziły, wiedziałam, że miał rację. Powiedział mi, że już wcześniej coś podejrzewał. Miałam często fazę, że jadłam sama całą, wieeelką Milkę, później mówiłam, że to za dużo, boli mnie brzuch i zwymiotuję. Wymiotowałam. Mąż nawet kilka razy zażartował coś na temat bulimii. Ale udawałam, że to mnie nie dotyczy i śmiałam się razem z nim.
Powiedział mi, że albo się ogarniam, albo zabiera mnie do lekarza. Broń Boże lekarz! Wtedy trafiłam na Twojego bloga, był to pierwszy krok do zdrowia. Gdy zaczęłam Cię czytać, miałam swój najlepszy czas, że nie wymiotowałam ponad 2 tygodnie.
Pewnego razu złapałam faktycznie jelitówkę, potrzebowałam pomocy, ledwo stałam na nogach. I wiecie co? Mąż był przekonany, że to kolejna moja faza. Ponad 2 godziny próbowałam utrzymać wymioty na wodzy, bo bałam się reakcji męża. Nigdy nie był wobec bulimii wyrozumiały, owszem dawał mi wsparcie, ale nie takie jakiego bym wtedy chciała. Nie głaskał po głowie, ale był cały czas przy mnie, był stanowczy i pokazywał, że tego absolutnie nie popiera. Po ponad 2 godzinach mąż uwierzył, że jestem chora. Wylądowałam na pogotowiu pod kroplówką. Absolutnie go nie obwiniam. Miał prawo mi nie ufać. Miałam rozstrojone zdrowie na kilka dni. Wtedy ważyłam już 47 kg.
W styczniu po raz kolejny się objadłam, znowu zostałam przyłapana w domu na wymiotach.. Mąż mocno mnie przytulił, powiedział, że mnie kocha i nie chce mnie stracić. Wstrząsnęło mną to? Nic bardziej mylnego. Moja głowa jedynie mówiła mi „przerwał ci, musisz dokończyć”. Poszłam na dwór z psem i rzygałam pod płotem. Ryczałam wtedy jak bóbr. Waga skoczyła do 54 kg.
Pora na prawdziwy punkt zwrotny. Luty, urlop all inclusive. Full żarcia, alko, pokoik maleńki, o toalecie nie ma mowy, bo od razu by podpadło. Mój wilk miał przez tydzień ucztę stulecia. Pizza, burgery, słodycze, driny z bitą śmietaną i czekoladą. Hulaj dusza, piekła nie ma! Mimo tej całej żywieniowej otoczki, bawiłam się na tyle świetnie, że jakoś ani razu nie przeszła mi przez głowę myśl „moja figura”. Po prostu nażarłam się za wszystkie czasy.
Poczytałam też wtedy, w ramach wolnego czasu Twojego bloga po raz X od A do Z i nagle jakiś “kilik”. Wróciłam z urlopu na wadze 57 kg. Moje uczucia? Pomyślałam „ACHA” i nic więcej. Kurde, jakoś dziwnie ta obsesja minęła. Po prostu czary, mary wilka nima. Jakoś tak zaczęłam jeść normalnie. Jak człowiek. Bez pilnowania godzin posiłku, bez liczenia kcal. Co najdziwniejsze, potrafię jak człowiek poczęstować się czekoladą/ciastem, nie za przeproszeniem WDUPIAJĄC całości.
Staram się raczej unikać alkoholu, widzę, że właśnie on wzmaga we mnie chęć nażarcia się. To był prawdziwy koszmar, niby rzygałam, a po wszystkim czułam się jeszcze bardziej głodna niż przed. Dokładałam sobie więc znowu kolejne porcje jedzenia. Karałam się za to, że się objadłam, potrafiłam rezygnować z normalnych posiłków w imię „zaoszczędzenia kcal”. Liczyłam dosłownie każdy gram jedzenia w apce. Nawet ważyłam kiełki. To było moją obsesją.
Zawsze zaczynałam OD JUTRA. Oczywiście to „jutro” oznaczało nową dietę, kolejne mordercze ćwiczenia mimo zmęczenia, dodawanie 100kcal do apki, bo może to pomoże. Jedzenie, kłamstwa, stres… Nic więcej nie wypełniało mojej głowy. Totalna obsesja.
Wyjścia ograniczone do minimum, aby unikać jedzenia na mieście.
Niby to kilka miesięcy bez wymiotów, a ja czuję się naprawdę wolna. Waga uregulowała się do 53 kg i tak trzymam. Czy jestem zdrowa? Taka się teraz czuję. Jeśli ktoś chce mi powiedzieć „pogadamy za pół roku”, może śmiało mi to powiedzieć.
Potrafię sobie psychicznie radzić z tym, że czasem zjem za dużo. Jestem piękna, kocham siebie i swoje ciało! Za żadne skarby nie będę go niszczyć, bo te urodę mu odbiorę!
Ciężko moją krótką, ale ciężką historię było skleić całość. Ten okres czasu jest dla mnie jak długa impreza pod wpływem alkoholu, niby się wydarzyła, ale pamiętam ją jak przez mgłę…
Dziękuję wszystkim tutaj, dziękuję Ci Aniu!
Czerwony Kapturek, Ela
Widać, jaki chaos panował w twojej głowie, bardzo współczuję tobie, ale też twojemu mężowi. Musiał przeżywać piekło.
Chciałabym też poruszyć pewien temat, może Ania też kiedyś o tym napisze: wspomniałaś, że ludzie heheszkowali, że „taka chuda a tyle potrafi zjeść”. Myślę, że to jest bardzo niszczące i niesprawiedliwe, zwłaszcza w stosunku do grubych ludzi. Obwinialiście grubszą o to, że to ona wyjada zapasy. Zastanówcie się chwilę nad tym, jak widzicie, odbieracie i traktujecie ludzi grubych, z nadwagą, otyłych. Nie jestem gruba, ale kiedyś byłam, i brzydzę się takimi tekstami czy zachowaniami w stosunku do grubszych osób. Myślę,że powinno wam być wstyd, ale rozumiem, że bulimia wchodzi tak głęboko, że ma się w du.pie moralność, człowieczeństwo i tak dalej.
Najlepsze świadectwo jakie do tej pory czytałam. Gratuluję Ela.
Bardzo wartościowy człowiek z Twojego męża…znam takich,którzy wiedzieli/domyslali się , ale dla własnej wygody nic nie robili – taka żona/dziewczyna „nie grozi strata” – do nikogo nie odejdzie,bo się będzie bała o swojego wilka. Będzie zbyt zmęczona i zaaferowana zyganiem,by oglądać się za innymi facetami. Bedzie zależna. Nic nie robili,bo mogli oddać się własnym pasjom-siłownia,rower etc- bo żona miała „swoją pasje” i było jej na rękę,gdy on znikał….Gratuluję Wam obojgu.