Głodujące dzieci w Afryce i kamera Pana Boga
„Zjedz, bo dzieci w Afryce głodują.” Mówili ci tak rodzice?
To chyba nasz najbardziej znienawidzony tekst dzieciństwa, prawda?
Mało tego! Nam mówią tak do tej pory, a to dlatego że mamy problem z jedzeniem.
Grrrrr
Żeby było jasne; ja sama mam drgawki, gdy to słyszę. Jednak przyszedł mi do głowy pewien przewrotny pomysł; spróbować obronić to powiedzonko.
Nie należy zakładać, że coś jest głupie, tylko dlatego, że nas denerwuje. Może tkwi w tym jednak jakaś mądrość? Zobaczmy.
Co chcieli powiedzieć nasi rodzice, strasząc nas widmem nieszczęsnych maluchów ze wzdętymi brzuszkami?
Chcieli nam w ten niezdarny sposób przekazać; spójrz na życie z szerszej perspektywy, bo nie jesteś pępkiem świata!
Tylko, że jak masz pięć lat, to nie mieści Ci się to w głowie; Jak to? Ja nie jestem pępkiem świata???
Dlatego tak nienawidzimy tego zdania; rujnowało ono nasze dziecięce poczucie, że jesteśmy najważniejsze. Dlaczego rodzice przejmują się innymi dziećmi, a nie tym, że nie znoszę brokułów?!
Ale teraz jesteśmy już trochę starsze, więc zastanówmy się nad tym raz jeszcze.
Często narzekamy na jakieś kompletne głupoty; wściekamy się, że autobus nie przyjechał, że mieszkanie za małe, że ktoś nas obgadał.
A zapominamy jak wiele mamy. Ba! Nawet o tym nie wiemy. Uważamy, ze ten spóźniony autobus jest największą tragedią jaka może się nam przydarzyć.
A ja zachęcam; dla własnego dobra, spójrz na to z lotu ptaka.
Jak? Wyobraź sobie, że filmuje cię kamera Pana Boga, która nagle robi zoom out, tak wielki że widzisz teraz całą kulę ziemską. Po chwil kamera przybliża się znowu i tym razem jesteśmy na Syberii.
Widzisz, że ktoś też stoi tam na przystanku, ale w temperaturze – 50°C.
Czy twoje +10 i fakt, że zawsze możesz złapać taksówkę, nie brzmi w tej perspektywie jak dziecięca igraszka?
Uważasz, że twoje mieszkanie jest ciasne? Pomyśl o dziewczynie w twoim wieku, takiej samej jak ty, tylko, że mieszkającej w slumsach w Indiach, w budzie 2×2 m, śpiącej na ziemi i niemającej nic, oprócz szmaty na grzbiecie.
Ona nawet nie śni o takim luksusowym mieszkaniu, jak Twoje. Jak miałaby śnić skoro nie wie, że takie rzeczy istnieją! Nigdy nawet nie była poza swoim uniwersum składającym się ze śmieci, szczurów i wiecznego ścisku.
Ktoś cię obgadał? Pomyśl sobie, że widocznie kogoś coś obchodzisz. Tyle jest ludzi samotnych, opuszczonych, do których gada tylko telewizor. Którzy nikogo już nie obchodzą.
Czy dociera wtedy do Ciebie jak małe są twoje problemy?
Narzekanie jest oznaką braku wdzięczności; a jej nigdy nie powinno ci zabraknąć.
Ja lubię sobie myśleć tak;
Wilczy Głód dużo napsuł w moim życiu, ale jest to coś z czym można wygrać.
Na ten moment nie mogę jeść swobodnie słodyczy? No dobra, ale mogę chodzić, widzieć, mówić… Wszystkie moje zmysły są w porządku, moje ciało, mój umysł.
Bulimia to nie rak. To ty masz wybór. Może nie jest tak prosto z niego skorzystać, ale to ciągle masz wybór, jak postąpisz. Każdego dnia możesz albo z niej wychodzić, albo w niej tkwić. A osoba chora na raka wyboru nie ma.
Wyobraź sobie jak to jest; czuć się tak absolutnie bezsilnie i widzieć jak dzień po dniu ucieka z ciebie życie. Ty nie musisz na szczęście tego doświadczać.
Zachęcam cię, żeby myśleć o tym czasami; spoglądać na życie przez kamerę Pana Boga, z góry. Zobaczysz wtedy, że nie masz DUŻYCH problemów. Może są one poważne, irytujące, frustrujące, ale są do rozwiązania.
Nie jesteś najbardziej poszkodowaną osobą na ziemi; uwierz mi i uśmiechnij się do siebie.
I nie zachowuj się jak to biedne dziecko z Afryki; ono naprawdę nic nie może poradzić na swój los.
Ale ty?
No tak fajnie się czyta takie przyjemne i kreatywne zdania. Podczas czytania każdego Twojego wpisu i oglądania każdego filmiku wszystko jest igraszką i wydaje się być w zasięgu. Wydaje się. Potem przychodzi nowy dzień bo oczywiście ten w którym coś czytam lub oglądam jest już „stracony” więc nie mam nawet ochoty go reperować. Zaczynam od nowej doby. I jedyny plan jaki przychodzi mi do głowy to nie jeść nic. Ok. Tak do południa się udaje. Potem skuszę się na te jabłka no przecież one mi nic nie zrobią.. Ale zaraz ! Przecież miałam nie jeść nic. Wszystko zepsułam. Kiedyś potrafiłam nie czepiać się nawet tych jabłek. I wtedy jedzieeem. Już wiem że będą wymioty i pozwalam wilkowi balangować. Wtedy nie potrafię zastosować niczego co przeczytałam lub usłyszałam. Jedzenie zagłusza każdą myśl. Gdy już po wszystkim mam do siebie pretensje że nie umiem wprowadzić w życie żadnych zmian tak jak dajmy na to Ania. Wiem że trzeba na wszystko czasu i cierpliwości i wszystko stopniowo ale jak mam sobie to uzmysłowić?! Z każdym dniem czuję się coraz bardziej „pod ścianą”… Od 4 miesięcy wymiotuję codzienni. W ostatnich dniach doszedł jeszcze brak chęci do życia. Nie pamiętam już dnia z posiłkami..nic,nic i wreszcie napad. Wszystko dlatego że panicznie boję się przytyć a wyjście z tego bagna wiąże się z tym przede wszystkim. I tak codziennie dobrowolnie się podtapiam. Bo wbiłam sobie do głowy ze najpierw jeszcze muszę schudnąć zanim zacznę normalnie jeść. Żeby mieć tak jakby kilogramy rezerwowe z których kilka oddam na powrót do zdrowia bo przytyć w aktualnym stanie nie ma mowy. Nie wyobrażam sobie tego skoro aktualnie mam się za grubą to co dopiero przy +2/5/8 kg? Chyba wstydziłbym się przejrzeć w lustrze. Tak się prezentuje to siedemnastoletnie życie. Czuję i wiem jak głupio je marnuję a nic nie potrafię w kierunku poprawy zrobić. Za tydzień pierwsza w życiu wizyta u psychiatry. Teraz to moja jedyna nadzieja że może jakieś leki mi pomogą. Pomocy Wilczogłodna!
Hej, ale dlaczego jedząc normalnie miałabyś przytyć? Ja jedząc normalnie schudłam 12 kg i trzymam od ponad roku. Skąd ten mit? Zanim w niego uwierzysz, spróbuj sama i się przekonaj, że nic takiego się nie stanie. :)
Myślę, że największym problemem jest tutaj myślenie czarno- białe; albo wszystko, albo nic. Wogóle skąd pomysł, że NIC nie jedząc schudniesz? Przecież spalisz tylko swoje mięśnie,a tłuszcz będzie miał się dobrze. A im mniej mięśni tym wolniejszy metabolizm.
Zaczynasz dzień z nierealnym planem (typu; dzisiaj nie oddycham) i dziwisz się, ze nie wychodzi. Nie ma prawa wyjść. Przeczytaj mój wpis o zaczynaniu jeszcze raz. Trzeba mieć realny plan.
To co piszę tyczy się do wszystkich. Jeżeli pogwałcisz te zasady o których mówię, nie otrzymasz rezultatów takich jak ja. Otrzymasz rezultaty takie jak zawsze.
Zrób dzisiaj konkretny plan na dzisiaj. Te X godzin do północy nie są stracone. One się odbędą i ty masz wypełnić je pracą nad sobą. OK?
Trzymam kciuki i ściskam mocno :*
PS. Cieszę się, że idziesz do psychologa.
Czytam co napisałaś i czuje się jakbym czytała o sobie. To przerażające.Mam 28 lat,połowę życia przezygalam.Codziennie sobie obiecuję ze dziś zjem normalnie.Nie umiem.To silniejsze.
Schudłaś bo jadłaś normalnie w znaczeniu kalorycznym ale wyobrażam sobie że bardzo zdrowe posiłki…sądząc nawet po postach z insta. Ja natomiast nie mogę pozwolić sobie na takie świetne jedzenie. Od początku tego roku postanowiłam że będę jadła normalnie(ok.1500 kcal) i to co wszyscy. Przytyłam. Teraz pomyślałam że może wszystko to wina wilka bo ileż można zmniejszać ilość kalorii a w ostatecznym rozrachunku i tak będę tyła. W sumie nie sprawdziłam jeszcze jak to jest z jedzeniem normalnym i bez wymiotowania nawet co jakiś czas.. Hmm.. Dziękuję za podsunięte wskazówki :) Tak poza tym to wspaniały wpis powyżej. Chyba zostanie moim ulubionym. Przeczytałam go na głos mamie i się popłakała.
Tak, normalne jedzenie bez wymiotowania jest tutaj rozwiązaniem :) Normalnością jest być szczupłym. Tak chciała dla nas natura. Słuchając więc jej głosu (głód, sytość) będziemy tacy jacy powinniśmy być; zdrowi i szczupli. Człowiek za bardzo się wycwanił z poprawianiem natury i stąd takie efekty. A natura zawsze śmieje się ostatnia. Co do mojego jedzenia, to wszystko kupuję w przydomowym Aldiku i na bazarku. To tylko dzięki mojej pomysłowości wszystko wygląda na drogie itd. Kiedyś to policzę i napiszę o tym posta; tanie gotowanie!
Ucałowania dla mamy. Ściskam was obie.
Hej Aniu!
A może mogłabyś polecić jakieś książki, które przeczytałaś i uznałaś za wartościowe na drodze zdrowienia?
Hej, bardzo dużo książek przeczytałam o diecie, o ciele, o psychologi. hmm…
Może zacznij od Anthonego Robbinsa „Obudź w sobie olbrzyma” Cegła straszna, ale działa też jak cegłą w łeb :)
Przeczytałam już 90 stron i bardzo się wciągnęłam:-) Stanęłam na zadaniu „Dokonajmy kilku zmian już teraz” i właśnie się zastanawiam, co napisać na kartce.
Mogą być mini mini. :)
Hej :(
No i znów leże na podłodze… pokonana przez jedzenie…Mam tego dość! Siebie mam dość! Zaczynam dzień i jest spoko- do czasu. Odkryłam niedawno cudowną herbatę. Taką zwykłą, czarną- niesamowity smak. Parę razy uratowała mnie przed zażarciem, ale bywa, że zamiast po herbatę sięgam po dajmy na to chałwę, która leży tuż obok… Wiem trzeba było tą herbatę gdzie indziej trzymać- a nie tak koło chałwy…. ale mniejsza z tym gdzie ta chałwa by leżała… ale ja pogruchotana jestem! Wciąż działam według tego samego schematu oczekując innych rezultatów. Wszystko albo nic… To tak nie działa, ale nie potrafię inaczej. Niby dobrze mieć Plan, ale teoria a praktyka to dwie różne rzeczy.. Dobrze, ze chociaż Tobie udało się z tego wyjść .
Wciel teorię w praktykę. Masz już wiedzę, teraz próbuj. Mi się nie „udało”, ja na to zapracowałam. I ty też możesz. Też mi było ciężko, też miałam wpadę za wpadą całymi miesiącami. Ale nie poddałam się. Zbieraj się z podłogi i walcz o siebie. Ja ci mówię, że się w końcu uda.
Zacznij od niekupowania chałwy.
mocne ale prawdziwe!
Mi się czasem i udaje być „na szaro” tzn, nie zostać przy czystym białym ani zawalonym czarnym. Zjadłam zapalnik ale powstrzymuje się przed napadem po prostu nie reagując na przeogromny wewnętrzny przymus.
Pamiętam technikę fali i jest ona bardzo dobra… pozwalam wilczym myślom dryfować, fantazjuję o jedzeniu, o tym co sobie kupię jak wreszcie będę mogła itd. Czekam. Nie robie nic, zajmuję się totalnie czymś innym albo wychodzę z kimś. Ale jest ale… te ochoty, bo da się z nich wyłonić konkretne, to nie jest tak że mam ochotę taką samą na wszystkie „zakazane” rzeczy. Na niektóre mam większą ochotę która potem za mną chodzi i chodzi… i nie ma tak zwanego resetu, kolejny dzień a te lody (bo ostatnio to są lody z biedronki) wciąż za mną chodzą.
Chodzi o napięcie. Nie znalazłam sposobu jak mam je rozładować. Jeśli nie dopuszczam do napadu właczają się inne kompulsywne zachowania… i i tak spadam. Aż w końcu nie wytrzymuję i jem. To schemat. Powtarzający się. Może by tak wykorzystać wszystkie konkretne ochoty bez napadowej szybkości pochłaniania jedzenia, po prostu zjeść jak obiad? Ale nie wiem czy się oszukuję nie wiem czy za miesiąc czy trzy nie będę miała dokładnie tej samej sytuacji… po takim racjonalnym myśleniu wilk się uspokaja. Ale ochoty nie znikają i to tylko kwestia czasu żeby się to nasiliło. Jestem w kropce. Nie wiem co robić. Czuję się jak nękana przez jakieś głosy jakbym miała schizofrenie czy cos… to męczy..
mam tak samo – napięcie któ®ego nie umiem zredukować w żaden sensowny sposób – nie pomaga sport, nie pomaga nic, to męczy, chodzi za mną, uciska, nie moge się na niczym skupić. Ale czasem pomaga jeżeli wbrew temu co czuję i na co mam ochotę komuś o tym powiem – oczywiście zaufanemu. Zwykle ni emam na to ochoty ani siły, bo w myślach jestem już przy lodówce, w sklepie, z ulubionymi produktami, tak naprawdę chcę temu ulec, bo walka mnie wykańcza. Ale wiem też że jest to jedyny sposób, żeby odpuścić. Napad powoduje że nagle nic nie muszę – normalnie jest mi trudno dać sobie prawo do odpoczynku, do płaczu, do lenistwa, a tutaj jedna sesja przy lodó∑ce i KONIEC. Nagle nic nie muszę – świat nie zawali się bez moich niespełnionych obowiązkó∑, nie nauczonych słówek, niewykonanego treningu. Być może Ty też sobie czegoś w tym momencie zabraniasz, albo nie dopuszczasz do świadomości, żemogłabyś się rozładować inaczej, konstruktywnie. Bo przecież my nie zasługujemy na odpoczynek, na zły dzien, na kąpiel w pianie – my jeżeli chcemy odpocząć to tylko jak już organizm odmówi nam posłuszeństwa po napadzie, gdy będziemy senni od nadmiaru cukru, toksyn i emocji. Wtedy dopiero odpuszczamy. NAgle okazuje się że można zamknąć drzwi i olać wszystko. A cała sztuka polega na tym, żeby zrobić to wcześniej, zanim znajdziesz się na skraju. Wiec w takich chwilach gdy to napięcie jest tak silne, że nie możesz wytrzymać, może postaraj się powiedzieć sobie: OK – nie dam rady, mogę iść spać, oglądać durny serial, wszyystko, wszystko będzie lepsze od żarcia. Mnie czasem to pomaga. A czasami chcę się rzucić w tą otchłań, niestety.. Ale może zapytaj siebie czego nie możesz odpuścić i czy jest coś czego sobie zabraniasz w tej chwili – jak właśnie odpoczynek, chęć płączu, przeżywanie smutku i złości – może na to sobie nie pozwalasz?
Kochana, ty też pozwól sobie na przeżywanie złości, smutku i na pier… wszystkim, bo ci się nie chce. A co!
Najwyżej będziesz znała jedno słówko mniej, ale za to będziesz szczęśliwa. Odpuść kontrolę.
Bądź jak żaglowiec; zrób wszystko, żeby wystawic żagle w dobrą stronę i daj się nieść. Jak przyjdzie sztorm to się z nim nie boksuj.
Nie bądź jak galera niewolników, która płynie dosłownie po trupach, ale płynie!
Odpuść, zostaw, nic nie musisz…
Kochana, podsunęłaś tutaj bardzo dobry pomysł. Jeżeli zauważysz, że jakieś lody chodzą za Tobą od dwóch dni, to je zjedz, ale w ramach obiadu! Nie zamiast obiadu, ale w ramach. Ugotuj sobie mniej, żeby mieć miejsce na deser. Potem uznaj, że obiad się zakończył, „zamknij buzię” i otwórz ją dopiero na kolację. No bo faktycznie, jak masz wszystko zawalać, bo coś za tobą chodzi i nie może się odczepić, to bez sensu.
Ustal sobie jakieś ramy; jeżeli po dwóch dniach ochota się nie zresetuje; to to jem.
Zjedz to z szacunkiem i powoli, świadomie. Wiedz, że jest to wyjątkowa sytuacja i nie należy jej nadużywać, bo to może doprowadzić do usprawiedliwiania się i samooszukiwania. Ok?
Daj znać, jak poszło.
Ilia – czytając Twój wpis jakbym czytała coś swojego :) otworzyły mi się szerzej oczka. Zrozumiałam coś. Bo tak tu chodzi o napięcie i ogromną presję. Presję którą po części sama sobie nakładam a która po części wynika z samego istnienia wilczego głodu. Jeśli dąży się do normalności dzień ma jeszcze mniej godzin prawda? Kilogramy same się nie zrzuca satysfakcji sama się nie pojawi duma i pot – to także. Dążymy ku lepszej swojej osobie. Żeby jutro było lepiej żeby z tego wyjść i normalnie żyć. Ale nie można się oddzielić, skupić tylko na tym. Co z życiem? Szkoła lub praca, nauka, ludzie na których nam zależy, plany na przyszłość, marzenia, co z tymi wszystkimi rzeczami niezwiązanymi z bulimią czy jedzeniem. W chwili gdy przeczytałam powyższe komentarze wzięłam od razu zeszyt i spisałam wszystkie rzeczy przez które wzrasta presja i powodują, chcąc nie chcąc, napięcie.
Zapieprzam a to i tak za mało. Potrzeba czasu. Musisz dawać z siebie wszystko. Motywujące cytaty zajmujące całą 1 ścianę jaka to musisz być silna. Do wielkich rzecz trzeba pocierpieć, poświęcić się. Tyle kilometrów robisz, pocisz się cała więc możesz spokojnie się zdrowo najadać ale ile razy czuję się ociężała z jedzenia myśląc ze to jednak dobrze? że przynajmniej na jutrzejszy dzień nie będę „dziwnie głodna” bo przecież znów spalę tyle samo na rowerku. Nierealne tempo. Pragnę być idealna. Wypieram naturę spokojnego lenia. Nie chcę jej bo przeszkadza w dążeniu do celu, do lepszego życia. PRESJA: w pokoju syf, trzeba poodkurzać, ciuchy znów się wszędzie walają. W ogóle nieprzytulnie tu ale nic nie będę robić, bo pomieszkam tu jeszcze przez rok tylko. Do pracy dalej wcześnie nie wstajesz. Szykujesz się 2 godziny, boże. Żresz nadprogramowe owoce w pracy lub żujesz całe paczki gum żeby tych owoców nie jeść. Potem gdy Twój nawyk dotykania się po brzuchu powoduje jeszcze większe zasmucenie niż zwykle dziwisz się dlaczego… Zostajesz dłużej a zbieranie i tak irytująco powoli idzie. Przecież musisz więcej kasy zarobić. Więcej pij. Ale ta woda nie chce jakoś wchodzić, z trudem ją połykasz. Herbatę zieloną też miałaś pić, czy zaparzenie 3 szklanek w ciągu dnia to dla Ciebie taka trudność? Woda z cytryną rano to samo, zamiast tego rzucasz się od razu na śniadanie pocieszona tym, że może być na słodko i trochę więcej bo to pierwszy posiłek. Na rowerku to chyba masz za łatwo. Poniedziałek. Marszczysz brwi, grymas na twarzy. No niee znów nic się nie rusza, ta cholerna waga chyba jest zepsuta (nie nie jest). A tak zapieprzałam… Za mało robisz w kierunku przyszłości. Po angielsku dalej mówić nie umiesz, co z tego że dużo rozumiesz. Podstawowych przepisów także nie umiesz, panować nad sobą w obecności zapalników też niezbyt umiesz. Co to będzie za rok w szkole.. co wieczór kompuls bo Twoja silna wola pęka na wieczór. Każdy syf jaki znajdziesz musi być wyciśnięty. Pięknie ta twarz wygląda a zwłaszcza w pudrze zbyt ciemnym o 2 tony, bo przecież nie chce Ci się iść do rossmana. Wygląda jakbyś miała grządki na twarzy. Do tego nową przyjaciółkę z klasy zaniedbujesz. No i jeszcze kilka rzeczy co miałaś ostatnio zrobić wciąż nie są zrobione. Z chłopakiem nie przestanę się spotykać bo to najważniejsza misja na świecie, dbać o związek i powolutku go odbudowywać. Ew. godzinkę wcześniej mogę przyjść do domu i pogotować zdrowe posiłki na następny dzień. Szkoda że kilka rzeczy znów nie dokupione ale znów prosić rodziców o coś ? i tak już dziwnie patrzą, nie chcę doprowadzać do jakiejś kłótni.
Muszę się jeszcze zastanowić z czym dać sobie spokój, jak widać muszę trochę odpuścić… Ponadto z tych wakacji miałam może parę dni prawdziwego odpoczynku, bo tak co cały czas praca i praca. Która wbrew pozorom potrafi naprawdę wykończyć.
Dziewczyny, dziś 19 dzień. Wczoraj pisałam do Was wiadomość, która zajęła mi jakiś pierdyliard znaków i koło pół godziny i… telefon wziął i padł. Najpierw pomyślałam o morderstwie na pierwszej napotkanej osobie, później zebrały mi się łzy w oczach i zrezygnowałam. A wylałam tam wszystko! No ale cóż.. nowy dzień – nowe szanse i próby. W związku z tym, piszę.
Dziś 19 dzień, a ja czytam Wasze komentarze i Wam zazdroszczę (nie oburzajcie się, proszę – oczywiście, że nie dosłownie). Obserwuję Waszą walkę z niezdrowym jedzeniem w nieludzkich ilościach, niszczeniem się słodyczami i marzeniach o zdrowym, regularnym odżywianiu i zbilansowanej diecie, którą organizm sam sobie dopasuje, dając sygnały. Kurczę, znacie tę chorą satysfakcję pt. „tylko ja tak mam”. Ja znam, ale w tym przypadku mam nadzieję, że to nieprawda. Szukam wsparcia i kogoś, kto w choć najmniejszym stopniu zrozumie to, co jest w mojej głowie. Znalazłam Was, tutaj i to dało mi siłę na tych 18 dni. Jest jedno ale. Piszecie o problemach z kilogramami, z dietą. Ja jestem szczupła. Od zawsze, czasem 4 kilo w jedną czy w drugą, nigdy więcej. (Całe życie otoczenie robiło wszystko, żebym myślała inaczej, ostatnio oglądając zdjęcia pojęłam, że nigdy nie byłam GRUBA, a nawet wręcz przeciwnie. Staram się nikogo nie obwiniać, ale to trudne, naprawdę). Od długiego czasu odżywiam się i żyję zdrowo. Stałe pory posiłków, zdrowe, ładnie wyglądające dania, składające się z możliwie świeżych i odżywczych produktów. OCZYWIŚCIE NIE LICZĄC DNI NAPADÓW! Raz jest ich mniej, raz więcej, ale od czasu do czasu wkraczają w moją codzienność (wkraczały?). No i teraz, kiedy postanowiłam się uwolnić, okazuje się, że moje zapalniki to nie tylko batony i czekolady, ale orzechy, rodzynki, wołowina i inne produkty, które można uznać za te zdrowe, te, do których wiele z Was dąży. W związku z powyższym, moja aktualna dieta opiera się na bardzo ograniczonej ilości produktów. Nie chcę, żeby ograniczona zabrzmiało negatywnie, bo nie ma nic negatywnego w moim menu. Wszystko, co jem – lubię. Wszystko, co jem – smakuje mi. Nie jest też tak, że moja dieta opiera się na kurczaku na parze i brokułach. Jest mozzarella, są jajka, są oliwki, wiórki kokosowe, borówki, maliny, owocki. I to wszystko brzmi ładnie, ale od tych 18 dni pozbyłam się kilku „wilczych kilogramów” i kiedy patrzę na tę wychudzoną postać w lustrze, zastanawiam się dokąd to zmierza, ile jeszcze i co jest na końcu? Nie zrozumcie mnie źle, nie narzekam na „chudość”, nie będę ukrywać, że podoba mi się brak tych kilku kilogramów, które dostarczały mi nienawiści do samej siebie. Ja się po prostu obawiam, że nie mam 30 kg problemu, tylko 3 (serio, mam, miałam?), nie mam ton fast foodów do pokonania, ale kilogramy słodyczy, ORZECHÓW, RODZYNEK, MIODU, KANAPEK i okazjonalne fast foody. Może piszę trochę zagmatwanie, ale dążę do tego, że zastanawiam się jakim problemem jest mój problem? Prawdziwym? Czy naprawdę trzy kilo temu byłam potworem? A może nie jestem potworem z innego powodu? Może dlatego, że nie wymiotuję już (i oby tak dalej!) tym zdrowym czy niezdrowym żarciem? Czy mogę uważać, że robię postęp, jeżeli mimo szczerych chęci, cały czas myślę w kategorii „jak wyglądam”?
Moim priorytetem jest zdrowie. Tak przynajmniej twierdzę. Benefity w postaci jeszcze ładniejszej sylwetki są dodatkiem (mam nadzieję!). Mimo tego, panicznie boję się jedzenia. Panicznie boję się wszystkiego, co nie wyszło spod mojej ręki. Co za tym idzie, boję się spotkań z ludźmi, boję się wieczorów, weekendów i wszystkiego spoza mojej przestrzeni. Pozytywne skutki wygrania aż osiemnastu dni są tak pozytywne, że panicznie boję się wrócić do choroby! To nie jest już strach o to, czy się powstrzymam. To jest strach o to, co ja zrobię KIEDY JUŻ się powstrzymam? Jak rozładuję napięcie, które nadal jest? Gdzie pójdzie to, co zwykle uciekało do jedzenia, te wszystkie negatywne emocje? Wyobraźcie sobie, że one idą. One mnie zostawiają i za jakiś czas przychodzą pozytywy – wygrałam, jestem super, jestem suuuuper! I jest naprawdę wiele momentów permanentnego szczęścia, którego nie czułam w tak czystej postaci od bardzo dawna! Ja wierzę, że jest dobrze, a będzie lepiej! Ale…
Zauważyłam też ciekawą rzecz. Odkąd tego nie robię, odkąd nie objadam się i nie zwracam wszystkiego robiąc miejsce na kolejną obrzydliwą ucztę (jak dobrze to wprost napisać!), odkrywam inne rzeczy. Odkrywam to, co siedzi w mojej głowie. Sama nie jestem pewna czy odkrywam skutek czy przyczynę problemu, ale śmiem podejrzewać, że przyczynę. Zaczynam dostrzegać rzeczy, które wcześniej zajadałam. To nie są przyjemne rzeczy, ale wierzę, że dostrzeżenie ich jest krokiem do przodu. Walka z nimi jest potworna, kiedy nie mogę ich zajeść, zamaskować, schować pod obrzydliwymi ucztami. Muszę stawiać im czoła i to okropnie trudne i nieprzyjemne, to męczące, wykańczające, ale chcę wierzyć, że to krok w przód!
Ktoś pisał wcześniej o KONTROLI. O chorej potrzebie kontrolowania WSZYSTKIEGO. Ona jest. Dodaje mi otuchy, że to nie jest jedynie moje schorzenie (nie ciesząc się, oczywiście, jednocześnie, że ktoś podobnie cierpi!). Podobnie, jak pisałyście wcześniej, ja też czuję, że nie wolno mi odpuścić. Czuję, że nie wolno mi odpocząć, czuję, że nie mogę leżeć, siedzieć, że na to nie zasługuję. Czuję, że ja, będąc TYM obarczona, nie mam prawa do przyjemności, nie mam prawa do luzu i życia. Tak samo czuję, że ta ciągła walka mnie wykańcza, że fizycznie nie mam już siły, czuję, że nie mam energii, ale wiem, że moje „normalne” otoczenie tego nie zrozumie, że moje „normalne” życie musi trwać mimo wszystko i czuję, że nie mam prawa skupić się jedynie na walce z chorobą, bo tego nikt nie widzi, więc… więc co? Więc to jest nieprawdziwe? No i powraca pytanie „dokąd to zmierza”? No bo jeżeli to JUŻ, jeżeli to jest wygrana, to znaczy, że życie już tak będzie wyglądać? Wieczna wewnętrzna udręka na temat bycia „obarczoną”, inną, niezrozumianą i nieodparta potrzeba kontroli? Czy jest meta? Bo ja nie mam siły już walczyć, chcę dać sobie luz, ale czuję, że otoczenie mi na to nie pozwala. Czuję, że świat wymaga wiele, nie biorąc pod uwagę przypadków „specjalnych” czy „wyjątkowych”. Jeżeli nie sprostam światu, to jak będę żyć?
Nie wiem jaka jest puenta mojej wypowiedzi. Nie wiem też czy chciałam Was o coś spytać, czy coś powiedzieć. Wylałam to, co miałam. Ostatnie, co przychodzi mi do głowy, to to, że jest pięknie. Właśnie wyszło śliczne słoneczko za oknem, widzicie? Właśnie je zobaczyłam, a do tego fajna piosenka w radiu. Kocham poranki, szczególnie te nieśmiało słoneczne i chłodne. Dziewczyny, ja wierzę, że będzie dobrze. Życie jest pełne szczęścia i zaczynam zauważać je dużo częściej niż przedtem. A przede wszystkim, widzę je bez tej mgły obżarstwowej. (Może to są prześwity z mety?). Co nie zmienia faktu, że są wzloty i upadki, są chwile kiedy nie wiem dokąd to idzie i tak desperacko chcę się tego dowiedzieć, że szaleję. Często czuję, że szaleję, ale wierzę, że to nic nowego, wierzę, że to problemy, które odkrył mój „odwyk”, mój nowy styl życia i zbieram energię żeby stawić im czoła i nigdy więcej nie maskować ich w ten sposób. Zrobię wszystko, żeby dać w końcu dojść do głosu temu szczęściu, jest go we mnie tyle! Muszę tylko nauczyć je ZAWSZE wygrywać. Czuję, że jest dobrze, dziewczyny. Życzę Wam, żeby było dobrze!
@jajka Pytasz, co jest Twoim problemem, to ja Ci trochę pomogę; Twoim problemem jest obsesja jedzenia.
Znika obżarstwo i jesteś w stanie jasno myśleć, zaczynasz widzieć rzeczy, na które nie zwracałaś wcześniej uwagi.
Ale obsesja pozostaje. Bo chcesz ją kontrolować.
I chyba tutaj przychodzi czas na to, zeby napisać post o tym jak Anonimowi Żarłocy sobie z tym radzą. Słyszałyście kiedyś o nich?
To świetne miejsce, żeby pozbyć się obsesji jedzenia i kontroli – stać się wolnym człowiekiem.
Zerknij sobie na http://www.anonimowizarlocy.org
Aniu, dla mnie najgorsze są te pierwsze dni. Staram się jeść normalnie. Jest niby super….ale mam podły nastrój, taki depresyjny, jestem jakaś smutna. Przyznaje po kilku dniach czuje się psychicznie lepiej, zaczynam mieć przebłyski myśli, że mogę żyć bez napadów, jest dobrze, wcale tego nie potrzebuje… ale wytrzymuje kilka dni i bach, napad. Wracam do punktu wyjścia. jestem zła na siebie popsułam to. Wszystko przez to, że puchnę. Wydaje mi się, że tyje. Brzuch mam wydęty jak właśnie to dziecko z Afryki . Nie mogę sobie znaleźć miejsca, jestem zła, smutna, czuje strach. Odbija się to na moich bliskich. Jak sobie z tym radzić? po jakim mniej więcej czasie to się unormuje? ten nastrój i ten wydęty brzuch?
Mam jeszcze problem z tym, że po każdym posiłku jestem najedzona do pół godziny potem ciągnie mnie żeby jeść dalej, coś jeszcze dopchać. Chciałabym jeść co 3 godziny, mniejsze posiłki ale ciężko mi wytrzymać. Podobno po 2-3 tygodniach żołądek się kurczy i będzie łatwiej utrzymać przerwy między posiłkami nie myśląc ciągle o jedzeniu… Jak to u Ciebie było?
Przypomniałaś mi to zdanie o dzieciach z Afryki i tym samym moją odwieczną rozkminę.
Zawsze słysząc to się zastanawiałam co właściwie zjedzenie znienawidzonych ziemniaków, surówki czy innego kij wie czego ma do dziecka w Afryce.
Nakarmi je przez jakieś magiczne połączenie duchowe?
Zmieni ich życie, czy jak?
Zawsze nad tym myślałam od pierwszego razu, który pamiętam, kiedy usłyszałam to zdanie.
I w sumie do teraz (niedaleko już do 19) jakoś na to nie wpadłam.
A wpadłam na wiele różnych robiących (co prawda czasem nieco abstrakcyjny, ale jednak) sens rzeczy biorących się z tego typu rozkmin xD
Ale wracając.
To, że ono chodzi zagłodzone i z tego powodu najchętniej zjadłoby cokolwiek, to znaczy, że ja też mam się tak zachowywać, choć od ilości jedzenia czuję się już jak balonik?
No, ale masz 4 lata i co możesz, jak nic nie możesz?
Możesz tylko co najwyżej odstawić scenę, po czym i tak zjeść mimo mdłości czy to przez przeżarcie, czy przez smak, konsystencję, temperaturę, whatever.
I nauczyć się tak, i za każdym razem otwierać szeroko oczy i paszczę, jak zobaczysz, że ktoś zostawił coś na talerzu, bo czy tak w ogóle można?
To nie jest niemoralne?
I dzięki sporej ilości oleju na często używanej patelni czy dodawanej do zupy ukochanej śmietany trochę przytyć, ale mając nawet i te 12 lat niewiele się przejąć, bo wiesz dobrze, że podczas dojrzewania przybiera się na wadze.
I trochę bardziej przytyć na słodyczach, które wcześniej można było jeść w ilości jednej słodkiej rzeczy na tydzień (subtelnie ignorując fakt, że ojciec trzyma skitrane kilogramy słodyczy, które wchrzania tak, żeby niby „nikt nie widział” przy czym ponosi sromotną porażkę swoją drogą) , ale w końcu dostajesz kieszonkowe, więc 3 tabliczki czekolady, paczka chipsów i opakowanie herbaty w granulkach są w twoim zasięgu.
I w końcu zacząć próbować schudnąć po tym jednym komentarzu matki (a potem też dermatologa for some reason), że za dużo ważysz i musisz ograniczyć cukier (choć mimo wszystko BMI masz jednak w normie, 162 cm i 60kg, choć raczej skromną ilość mięśni).
Gdzieś w międzyczasie dowiedzieć się, że Twoja wieloletnia bff wychodzi powoli z anoreksji i ogarnąć, że nie tylko nie zauważyłaś, mimo że wystawały jej wszystkie kości, co wiesz dobrze, że nie powinno tak wyglądać, kiedy dojrzewasz i przez nie zauważenie nie pomogłaś, ale też mogłaś w kilku momentach nakręcić, co daje ci poczucie winy rozmiarów większych, niż kiedykolwiek do tej pory.
I to wszystko, żeby na końcu wpadać na „dietę”(-karę, o której wiesz, że jest zła i makabrycznie niezdrowa, kończy się zachciankami na słodycze, bez których ty i tak nie potrafisz już od dawna żyć) o różnym nasileniu restrykcji (od 1800 do 200 zależnie w sumie tylko od humoru) i okresy obżerania się (głównie słodkim – a jakże, gdzie główną rolę gra mleko słodzone zagęszczone w puszce 500 ml i jak na początku taka puszka starczy Ci na 3 dni max, tak 3 lata później pochłaniasz ją w godzinę, a rok później nie czujesz, żeby to w ogóle było słodkie) przeplatane kilkomiesięcznymi nawet przerwami i w tym czasie jedzeniem prawie normalnym, gdyby nie ten bardziej lub mniej wewnętrzny przymus do zjadania całego talerza, co nie raz nie daje potem zjeść kolacji i tak w kółeczko.
I mimo czytania masy blogów i postów na insta o ED, o recovery, mimo sporej wiedzy o tym, jak żywność wpływa na człowieka, jak ważna jest, mimo wiedzy, że diety nisko kaloryczne nie działają, mimo sporej wiedzy na temat różnych zaburzeń odżywiania i znania ich mechanizmów (przynajmniej niektórych i na niektórych polach) co się od tej so-called diety odsuniesz, to do niej wracasz prawie na własne życzenie, nigdy nie do końca wiedząc dlaczego.
Ale jak spadło do 50, to szybko skoczyło do 52 i nie bardzo ma ochotę spaść, a bff już troszkę bliżej zdrowia niż choroby wiedząc ile cukru potrafię wchłonąć uczy mnie próbować nowych rzeczy i jeść trochę zdrowiej i chyba częściowo zaczyna trzymać na mnie oko, a martwienie jej to ostatnia rzecz, jaką planuję w życiu, więc może uda się to unormować w końcu na stałe, jeśli za pół roku koniec liceum i najpewniej wyprowadzka na studia, zdala od talerza, który musi być czysty ze względu na dzieci z Afryki?
Wow, ale się rozpisałam.
A w sumie miałam tylko spytać, czy ktoś jeszcze miał rozkminę nad sensem tego zdania i jego okoliczności, heh.
Cieszę się że spowodowałam takie refleksje! Dziękuję za komentarz!