Czy bulimia jest chorobą?
Jak wiesz, zawsze twierdzę, że nie jest. Od tego stwierdzenia zaczęło się moje wyjście z niej, które zajęło mi około… dwóch sekund.
Stało się to mniej więcej tak: Jechałam sobie na rowerze, w bardzo dobrym stanie ducha i nagle mnie oświeciło (bo inaczej nie mogę tego opisać), że ja wcale nie jestem chora na bulimię. Jestem tylko uzależniona od żarcia i przeczyszczania się. Słowem mam zaburzenie odżywiania zwane bulimią, która to stała się moim nałogiem.
A skoro coś jest nałogiem, a nie chorobą, to znaczy, że JA mogę to zmienić, a nie na przykład sztab lekarzy, którzy będzie mnie leczył, czy jakieś leki, które mają wywołać pozytywny skutek.
(Po raz kolejny zresztą, bo już mnie leczyli i faszerowali lekami i g. z tego wyszło.)
Wcześniej rzuciłam fajki, które były moim nałogiem, a zrobiłam to z dnia na dzień, bez psychoterapii, farmakologii i pomocy psychiatrycznej. A więc… jestem zdolna do takich rzeczy.
Dla kontrastu zaś, kiedy miałam anginę i musiałam oddać się w ręce lekarza i przyjmować antybiotyk, ponieważ sama nie wyciągnęłabym tego dziada z siebie. To było poza moimi możliwościami.
A więc czy bulimia jest bardziej jak te fajki? Że robię coś co mi szkodzi, a wcale nie muszę tego robić? Czy bardziej jak ta angina, która jest we mnie niezależnie bez mojej wiedzy i woli i nic nie mogę na to SAMA poradzić?
Hmmm, no chyba bardziej jak fajki? Nie mam przecież w głowie jakiegoś guza bulimicznego czy wirusa wymiotnego we krwi. To tylko moje ZACHOWANIA, napędzane moim schematycznym myśleniem podtrzymują problem.
No a skoro zachowania są problemem, a ja jestem człowiekiem obdarzonym wolną wolą, to mogę wykorzystać ją do ZMIANY TYCH ZACHOWAŃ, nie?
No to ją wykorzystam! Tak jak stałam, a raczej jechałam, postanowiłam, że cokolwiek by się nie działo, nie będę rzygać i już.
Nagle zrozumiałam , to co mówił mi od lat mój chłopak: Nikt ci głowy do kibla nie wkłada. To ty tam idziesz. Nie idź więc.
A jak płakałam, że on nic nie rozumie i jak może mówić mi takie rzeczy! A nagle w tej chwili iluminacji (bo naprawdę czułam jakby zapaliło mi się jakieś światło) zobaczyłam, że to – kurcze fiks – PRAWDA.
W sumie to śmieszne, nie? Skumać po piętnastu latach, że wcale NIE MUSISZ iść do kibla. Wow, wow! Brawo!
Wtedy poczułam też, ze stuprocentową pewnością, że to koniec. Nie że „może koniec” i że „chyba już nie będę”. Po prostu koniec i już. I tak jest do dzisiaj (już pięć lat).
Widziałam ten cud zrozumienia także u całej rzeszy moich podopiecznych i czytelniczek. Jeżeli nie wierzysz poczytaj świadectwa z „Niedzieli bez Wilka”, albo komentarze pod wpisami.
A czy tak właśnie kończą się choroby? Czy tak można skończyć z anginą, rakiem, gruźlicą, schizofrenią i depresją? W sekundę? „Cudem”?
Czy ktoś chory na depresję (prawdziwa choroba psychiczna) może nagle stwierdzić „Ojejku, już nie muszę być smutny! Hurra!”? No nie. Mam w swoim najbliższym otoczeniu aż 3 przypadki depresji klinicznej i wiem, że nie ma takiej opcji.
Dlaczego znowu o tym piszę? Bo uważam, że to niezwykle ważne, by przestać uważać się za osobę chorą i zwrócić sobie MOC do zmiany.
Ja wiem, że to wciąż kontrowersyjne (chociaż już nie spotykam się z aż taką krytyką, jak na początku głoszenia tego poglądu), ale jak dla mnie to sprawa FUN-DA-MEN-TAL-NA. I myślę, że dla każdej osoby, która chce wyjść z tego bagna.
Ale żeby nie był to wywód a’la „moje rozważania na temat”, przyjrzyjmy się jeszcze definicji choroby stworzonej przez Światową Organizację Zdrowia:
Choroba jest takim stanem organizmu, kiedy to czuje się on źle, a owego złego samopoczucia nie można jednak powiązać z krótkotrwałym, przejściowym uwarunkowaniem psychologicznym lub bytowym, lecz z dolegliwościami wywołanymi przez zmiany strukturalne lub zmienioną czynność organizmu. Przez dolegliwości rozumiemy przy tym doznania, które są przejawem nieprawidłowych zmian struktury organizmu lub zaburzeń regulacji funkcji narządów.
Choroba więc to stan, kiedy zmienione są struktury lub czynność organizmu.
Czy w bulimii zmieniają się struktury? Czy coś nam gdzieś wyrasta? Coś patologicznie zmienia się w tkankach mózgu? (Zmieniają się połączenia neuronów, ale tak dzieje się przy każdym nawyku, nawet mycia zębów) A może to coś w żołądku? W buzi? W jelitach? No chyba zgodzisz się z tym, że nie.
Czy zmieniają się czynności organizmu? Na przykład zaraz po jedzeniu żołądek sam oddaje swoją treść? Nie, to nazywa się refluks.
Albo ciało nagle potrzebuje miliona dodatkowych kalorii, bo zmienił mu się metabolizm? Też nie. My po prostu jesteśmy głodne lub niedożywione. Albo tak się przyzwyczaiłyśmy. Jak palacz przyzwyczaja się, że bierze fajkę po jedzeniu/ w sytuacji stresowej/ gdy mu się nudzi itd.
Nie jest tak?
*
Widzę czasami, aczkolwiek już nie tak często, jak dziewczyny bronią konceptu bulimii jako choroby.
Na przykład Kasia zostawiła mi taki komentarz:
„(…) Jestem 6 lat bez objawów bulimii, ale nigdy nie będę miała pewności, że choroba nie wróci. Choroba, nie uzależnienie.”
Nie chcę się czepiać akurat Kasi, szanuję jej zdanie. Po prostu to jeden z takich wpisów.
Ale czy właśnie takie przekonanie nie odbiera nam mocy? Brak tu zrozumienia, że to, że nie mam „objawów” (także pisałam o nietrafności tego terminu w przypadku ED) nie jest dlatego, że coś faktycznie z tym zrobiłam (zaczęłam normalnie jeść), ale dlatego, że jestem „w remisji”. Choroba wzięła się i cofnęła. Jak ten rak, powiedzmy. Ufff, chwała Bogu!
A to przecież sama Kasia (Basia czy Marysia) tego dokonuje. To ona NIE IDZIE do toalety. To ona się nie głodzi i nie przechodzi na dietę. To ona wykorzystała swoją ludzką, wspaniałą moc, by powiedzieć NIE swoim myślom, które nakłaniały ją do tego, by zrobić to „ten jedyny, ostatni raz”, by wybrać inaczej.
A mimo to ciągle żyje w strachu, że „to wróci”. Tak jakby to w ogóle mogło wrócić SAMO, jakby nie zależało to od niej.
Czy to nie przykre? Żyć w strachu przed czymś nad czym ma się pełnię mocy, dlatego że się o tym nie wie?
Ja jestem wolna już od pięciu lat i nie wyobrażam sobie, że nagle złapią mnie „torsje bulimiczne” (piszę to w cudzysłowie, bo nie ma czegoś takiego, to zawsze MY idziemy wymiotować), czy nagle przejdę na dietę i tym spowoduję atak jedzenia. Po co bym miała to robić, skoro rozumiem SKĄD się bierze bulimia?
To trochę tak jak z guzem na czole. W momencie, w którym rozumiesz, że masz go, bo walisz się tam młotkiem, raczej z ulgą odłożysz młotek, prawda? Nie powiesz zaś, że chorujesz na galopujące stukoty i że obawiasz się, że walenie może powrócić w każdej chwili.
To właśnie stało się ze mną, gdy jechałam na tym rowerze. Zobaczyłam, że to JA trzymam go w dłoni. No to go puściłam.
A zresztą nawet jeżeli miałabym tę nieszczęsną myśl w stylu „idź zwymiotuj”, to co z tego?
Przez pierwsze dwa lata mojej wolności, czasami wpadała mi ona do głowy. No i co? Olewałam ją i tyle. To, że masz w głowie jakąś myśl, nie znaczy przecież, że musisz za nią iść. Codziennie wpada Ci tam milion myśli, za którymi nie idziesz i nic się nie dzieje.
A więc jeszcze raz moje drogie Wilczki, przestańmy być CHORE. Przestańmy oddawać odpowiedzialność za swoje życie czemuś lub komuś z zewnątrz (ludziom/szpitalom/lekom/zmianie sytuacji życiowej itd.).
Bądźmy TYLKO uzależnione, a potem szybko z tego uzależnienia wyjdźmy. To jest wykonalne – tu i teraz, tak jak stoisz.
Lub jedziesz.
Piękny tekst dziękuję
Ale skoro uzależniam się od wszystkiego: obżarstwa, czekolady, fajek, kawy, wina i bóg wie czego jeszcze, to co jest ze mną nie tak? Mam jakąś chorobę mózgu, niedobór neurohormonów, zbyt pobudliwe neurony, nadmiernie aktywne recepty czy po prostu to skutek zaniedbań emocjonalnych w dzieciństwie?
Taka widocznie Twoja uroda. Nie zmienia to jednak faktu, że mozesz sobie powiedzieć w każdej chwili „nie”.
Niestety wmawianie wszystkim i sobie Ze to choroba jest łatwiejsze i wygodniejsze,
Każdy powinien rozumieć wspierać i usprawiedliwiać chora i biedna osobę , prawda jest oczywista ze to nawyk i konsekwencje bezmyślnego jedzenia lub niedożywienia
Myślę, że to nie jest kwestia lenistwa umysłowego. Nie zawsze. Często dziewczyny są naprawdę przekonane, że są chore.
No bo ani bulimia, ani depresja to nie sa choroby. ;)
To zaburzenia.
To trochę kwestia semantyki, która niewiele zmienia.
Definicji „życia” też nie ma, czy to oznacza że jesteśmy martwi? Nie.
Zgadzam się z powyższym tekstem.
Chociaż ,,bulimiczne torsje” to chyba u mnie występują. Najadam się dopóki nie zacznie się ze mnie wylewać. Zjadam kilka kilogramów na raz :-(
Również uważam że bulimia to nie choroba tylko UZALEŻNIENIE. nie wiem jak z innymi uzależnieniami, ale bardzo ciezko mi z tym skoczyc raz na zawsze. Prob bylo chyba juz setki. pomimo tego iż rozumiem caly mechanizm, mimo kursu, JA wracam bulimie co jakiś czas. Choc musze przyznać że nie daje mi już tego co kiedyś. Czuje gdzieś pod skórą że już jej nie potrzebuje.
szczezre jestem pod wrazeniem ze umiesz sie przecwstiac calwj medycynue i mowic ze nie to nie choroba mimo ze jest klasyfikowana przez lekarzy jak choorba
W klasyfikacji psychiatrycznej bulimia opisana jest jako zaburzenie a nie choroba. Tak samo jak agresja nie jest chorobą a zaburzeniem zachowania, które można zmienić, ale wymaga pracy. Nie rozumiem więc krytyki, którą od lat Cię częstują. Poza tym łatwiej wziąć tabletkę czy zrzucić odpowiedzialność na 'złego’ terapeutę (u którego paradoksalnie siedzi się kolejny rok, dziwiąc się przy tym, że terapia nie daje efektów) niż spojrzeć prawdzie w oczy i uświadomić sobie, że to JA a nie TO podjęło taką a nie inną decyzję. Trzeba się ze sobą po prostu zmierzyć, co nie jest prostą sprawą.
Przykro mi, ale w żaden sposób się z tym nie zgodzę. Zaburzenia łaknienia są realne i nieleczone mogą doprowadzić do śmierci. To nie wiosenny katarek i bagatelizownie ich jednak jest niepoważne. Dusza może chorować równie mocno co cialo
Szanujesz moje zdanie,a zablokowałaś mnie na ig. Fajnie by było gdybyś w swoich postach umieszczała źrodła naukowe.
Cześć wszystkim a zwłaszcza autorce bloga :)
Ja co prawda nie miałam nigdy bulimii, ale miałam bardzo ciężki czas w swoim życiu (praktycznie cały okres studiów) gdzie bardzo ograniczałam ilość spożywanych kalorii. Na początku schudłam a później walczyłam żeby nie przytyć i utrzymać reżim kaloryczny. Bywało że nie jadłam od 14 bo „przekroczyłam kalorie”. Bywało że nie miałam siły wrócić z uczelni do domu, ręce mi się trzęsły, oblewał mnie zimny pot. Cały czas nie myślałam o niczym innym jak tylko o jedzeniu i kaloriach. Cdziennie rower stacjonarny albo stepper. Jedzenie nie dawało mi żadnej przyjemności. Pod koniec potrafiłam wytrzymać tylko 2 dni na ograniczonych kaloriach a 3-go dnia jadłam wszystko co wpadło mi w ręce, bo tak byłam głodna. Wiecznie bolał mnie brzuch, nie mogłam się normalnie wypróżniać. Osiągnęłam swoją wymarzoną wagę 65 kg ale tylko na 1 weekend. Teraz przeczytałam że było to o 2 kg poniżej mojej wagi minimalnej. Teraz po długim czasie „odkryłam” jakie jedzenie daje mi sytość – jajka, mięso, warzywa a po jakim jestem szybko głodna. Boję się panicznie liczenia kalorii, bo nie chcę nigdy wrócić do tego co było.