Lubię siebie – pomyślał Wilczuś
Lubię siebie.
Czy jesteś w stanie podejść teraz do lustra i z czystym sercem to powiedzieć?
Niczego mi nie brakuje, jestem OK dokładnie taka jaka jestem.
Yyyy….No właśnie.
Raczej jest coś takiego: będę OK, gdy zmieszczę się w rozmiar X. Będę OK, gdy zrobię to i tamto.
Jest szereg warunków, które trzeba spełnić, aby być OK, prawda? Znam to doskonale.
Ostatnio kolega z siłowni namówił mnie, żebym zarejstrowała się w najpopularniejszym serwisie fitnesowym na świecie. Tam znajdziesz wszystko, czego dusza sportowa zapragnie.
Zarejstrowałam się więc, wpisałam swoją wagę wzrost itd. Załadowałam nawet fotkę.
Teraz przyszedł czas na określenie swojego celu;
Czy chcę schudnąć? Chcę rozbudować mięśnie? A może zmienić proporcje między tkanką tłuszczowa i mięśniową? Poprawić kondycję?
Zaczęłam zastanawiać się jaki jest mój cel. W końcu po coś się tutaj zapisuję i wypadałoby do czegoś dążyć.
I wtedy pomyślałam sobie, że nie mam celu. Nie chcę więcej lub mniej żadnej z moich tkanek, nie chcę chudnąć, a moja kondycja jest wystarczająco dobra. Nie zależy mi, żeby była lepsza.
Nie mam co wpisać do rubryki „cel”
A przecież wyglądam inaczej niż rok temu; „gorzej”.
Rok temu miałam kondychę ze stali i lekką niedowagę. Rok temu przebiegłam kolejny maraton, bez zbędnych problemów (dobra, było ciężko, ale bez przesady).
Rok temu byłam ciągle niezadowolona z tego jak wyglądam.
Mówiłam sobie, że jeszcze 2 procent tłuszczu i będę szczęśliwa, że jeszcze tylko krata na brzuchu i będę mogła powiedzieć sobie; lubię siebie. I ciągle było coś jeszcze do poprawki.
Aż w końcu zdałam sobie sprawę, że nic się nie zmieni. Choćbym miała ciało jak z okładki magazynu o fitnesie, to nic to nie zmieni.
Najpierw trzeba pokochać swoje ciało, takie jakie jest, dopiero potem EWENTUALNIE coś zmieniać. I ciągle je kochać, podczas całego procesu.
Wiem, że łatwo powiedzieć, jak ci się brzuch wylewa ze spodni, ale uwierz mi, będziesz tak samo siebie nie znosić z płaskim brzuchem.
No dobrze, to jak pokochać siebie? Nie da się tego przecież zrobić na zawołanie!
Nie mam dla ciebie gotowej odpowiedzi. Mogę ci tylko powiedzieć jak ja to zrobiłam;
Fake it till you make it; codziennie stawałam przed lustrem i mówiłam sobie; hej, jest dobrze, niczego ci nie brakuje, jesteś w porządku.
Zaraz głosik w mojej głowie odpowiadał, ale masz jeszcze otłuszczone boczki.
Taki ping pong trwał trochę, ale potem głosik zaczął cichnąć, aż raz mimochodem, spojrzałam w lustro i pomyślałam „hej, lubię siebie” i to była prawda.
Wredny głosik ucichł.
Kolejna rzecz jaką robiłam to wymieniałam codziennie za co dziękuję swojemu ciału; za rączki, za nóżki, za wzrok, za to że wszystkie organy w porządku. A przecież tak wiele rzeczy mogło pójść nie tak i mogłam urodzić się z jakimś przerąbanym defektem.
Po trzecie; jeżeli chcesz coś otrzymać, najpierw musisz to z siebie dać. Zaczęłam dawać więcej miłości, więcej zrozumienia, więcej uwagi. I to wszystko zaczęło do mnie wracać w dwójnasób.
Tak, krok po kroku, praktykując wdzięczność za to co mam, i dając to co sama chcę otrzymać, odnalazłam miłość do swojego ciała. Teraz trzymamy sztmę, ale niekoniecznie sztangę.
Profil na fitnesowym portalu skasowałam.
Prawda, szczera prawda. Czy chudnę czy tyję i tak siebie nie lubię. I choćbym weszła w rozmiar S to i tak ciągle będzie mało.
Właśnie to samo ostatnio zauważyłam. Nienawidzę się że jestem w punkcie w którym jestem a tak bym się kochała w punkcie – x kg. Ale to jest złudne bo jak tyle ważyłam co teraz chcę to się nie cierpiałam. Ciężko brzmi ćwiczenie o którym mówisz. Nie wyobrażam sobie że mogę sobie coś takiego powiedzieć bez ironii
Próbuj. Nikt nie powiedział, że będzie lekko. Jeżeli czujesz wewnętrzny opór, to znaczy, że właśnie dla Ciebie jest to ćwiczenie i powinnaś je robić! Ćwicz, miej zakwasy na mózgu, kiedyś przejdą, a Ty wyćwiczysz nową umiejętność; patrzenia w lustro bez ironii. Serio.
I dobrze,że zdajesz sobie sprawę, że kilogramy niczego tu nie zmienią.