Śnieżna kula
Kiedy jesteśmy zanurzone po uszy w zaburzeniach odżywiania, trudno nam dostrzec z boku jak bardzo chore są nasze zachowania. Wymieńmy choćby kilka:
– Liczenie kalorii.
Ok, ludzie bez ED też czasami je liczą, ale robią to raz na czas, orientacyjnie. Poza tym, nie stanowi to o sensie ich życia. My zaś liczymy kalorie co do jednej, wpisujemy je skrupulatnie w aplikacje i NIE JEMY nic, czego wartości kalorycznej nie znamy. W efekcie przestajemy jadać na mieście, wychodzić do restauracji i na imprezy.
Kolejnym krokiem jest zerwanie kontaktów towarzyskich. Przez kalorie.
Szalone nie?
– Ważenie jedzenia.
Waga kuchenna została wymyślona po to, aby elegancko wymierzyć proporcje poszczególnych składników na – powiedzmy – ciasto.
My jednak zrobiłyśmy z niej swój totem. W diecie napisano 50 gram ryżu, więc będziemy odliczać gramy po ziarenku. Pomidor ma 105 gramów, a nie 100? Odkrajamy!
– Ważenie siebie.
No jest z tego cały rytuał; na czczo, nago, po wizycie w toalecie, zawsze na tym samym kafelku, ze strachem i nadzieją, po dziesięć razy. Przecież od tego zależy czy dzień będzie dobry i udany, czy nie!
Obłęd.
No i ja się zastanawiam, w jaki sposób stajemy się takie? Przecież to nie dzieje się z dnia na dzień.
Jak od „Hmm, policzę sobie ile kalorii miała moja przekąska” dochodzi się do „Nie pójdę na komunię chrześnicy, bo nie będę mogła skontrolować kaloryczności posiłków” (autentyczna historia)
Jak dochodzimy od „O, ciekawe ile ważę?” do ważenia się po kilkadziesiąt razy dziennie i wymiotowania rano sokami żołądkowymi, by zobaczyć na wyświetlaczu o kilka gramów mniej (także autentyk).
A no dochodzimy do tego metodą śnieżnej kuli.
Na początku lepi się w naszej głowie pomysł, aby coś tam schudnąć i wyglądać trochę bardziej jak ideał z social mediów (czy każdych innych mediów, bo w realu takich kobiet nie ma).
Zagarniamy garść „faktów” na temat odchudzania, przyklepujemy na twardo postanowieniem poprawy i puszczamy kulkę w ruch.
Kulka toczy się w dół po zboczu naszego poczucia własnej wartości. Jej prędkość zależy od determinacji zamachu.
Na początku jest OK; mamy kilka zasad, których się trzymamy – nie jeść słodyczy, nie pić napojów gazowanych, nie jeść na noc.
Całkiem rozsądnie.
Ale z dnia na dzień nasza kula robi się coraz większa. Hmm może wykluczyć także węglowodany? A może nie jeść już po 18? Przecież to już wieczór!
Do naszej głowy przykleja się coraz więcej informacji (to nic że sprzecznych), coraz więcej profilów z IG, więcej i więcej ograniczeń. Niezauważalnie nabieramy rozpędu w stronę przepaści.
Aż przychodzi dzień, kiedy dokulałyśmy się tam w końcu.
Pierwszy atak objadania, pierwszy płacz, pierwsza kompensacja. Policzki rozdrapane paznokciami.
Co robię nie tak? Przecież tak dobrze mi szło, dlaczego nie mam silnej woli? Jestem beznadziejna!
I przykręcamy śrubę.
Teraz nasza kula toczy się szybciej, bo zbocze poczucia własnej wartości stromo opada w dół.
Świat kalorii, indeksów glikemicznych, fit lasek, treningów, postów i diet zaczyna wirować nam przed oczami.
Już nie wiemy gdzie jest góra, a gdzie dół, gdzie prawda, a gdzie szaleństwo. Nie widzimy nic spoza grubej warstwy absurdu wiejącego nam w oczy.
Nikt z bliskich nie jest w stanie przekrzyczeć tej szalejącej wichury. Do naszej zamrożonej na amen głowy nie dociera żadna merytoryczna ekspedycja ratunkowa.
A my grzęźniemy w gęstniejących zakazach i nakazach – po kolana, po szyję.
Zgubione w śnieżycy zaburzeń odżywiania.
A teraz stop.
Zatrzymaj się na chwilę i pomyśl. Przecież gdyby ktoś kilka/kilkanaście/kilkadziesiąt lat temu powiedział Ci, że będziesz bała się kromki chleba, popukałabyś się w głowę, prawda?
Wtedy jeszcze było lato. Kanapki smarowane złocistym masłem brało się ze stołu i biegło na słońce, w stronę życia.
*
Więc jak się nie stoczyć? Nie wkręcić, nie zakręcić, nie sturlać w przepaść?
Bardzo prosto: codziennie wbijaj w otaczającą Cię warstwę absurdu, pytania osadzające na powrót w rzeczywistości. Niech Twoja kula, podstawa bałwana, którym – masz wrażenie – jesteś, roztopi się w świetle prawdy.
Na przykład:
Czy to co robię (stoję i ważę pomidora od pół godziny) jest potrzebne? Czy to jest normalne?
Czy ktokolwiek tak robi? Nie.
Czy będę czuć dyskomfort, jeżeli nie będę wiedziała czy mój pomidor ma 100 czy 105 gramów? Tak.
Czy ten dyskomfort komunikuje mi coś innego niż to, że jestem w nałogu? Nie.
Czy chcę być więc na łasce tego nałogu? Nie.
Co muszę zrobić aby nie być na łasce nałogu? Natychmiast zaprzestać tego co robię.
Czy to że będę źle się z tym czuła, jest uczciwą ceną za wolność? Tak.
Ok, to kończę z tym.
W ten sposób przestajesz turlać swoją kulkę. Zatrzymujesz się i przecierasz oszronione okulary.
Pamiętaj, to nie kamień ciągnie Cię w dół. To tylko puch skostniałych myśli i strachów. To takie nic.
Rozgnieciesz go czystą logiką.
*
Rób tak z każdym szalonym przyzwyczajeniem, jakie tylko u siebie wytropisz.
Napisz mi od czego zaczęłaś i jak poszło.
Dziękuje za ten wpis. Pozwala się zatrzymać na chwilę i zastanowić. Wiem, że ciężko jest od razu wszystko w swoim życiu po zmieniać. Chociaż uważam, ze i tak zmieniłam już trochę… Ale od dziś te pytania – będą moim motto. Może z kolejnym ich powtórzeniem będzie coraz lepiej? Aż w końcu stwierdzę, że nie ma sensu tego ważyć.
Czy to co robię (stoję i ważę pomidora od pół godziny) jest potrzebne? – oduczyłam się już ważyć warzywa, owoce też. Ale czuje jeszcze potrzebę ważenia węglowodanów złożonych – po prostu jakby to zapewniało mi spokój….
Czy ten dyskomfort komunikuje mi coś innego niż to, że jestem w nałogu? Nie.
Czy chcę być więc na łasce tego nałogu? Nie, ale utrata kontroli nad tym też czasami mnie przeraża…
Jak zwykle, niestety, w sedno… Waga ustawiana w różnych miejscach od godziny, bo „a może krzywo”, ważenie kromek i odkrajanie co do grama. Działam, próbuję się wygrzebać. Pozdrawiam
Wróciłam do domu na weekend. Bardzo rzadko się to zdarza zwłaszcza odkąd studiuję daleko stąd. I tak sobie siedzę w tym fotelu, w którym przesiedziałam masę czasu z książkami. Podciągam nogi próbując jakoś zakryć, zgnieść, nie wiem zniszczyć najlepiej „ciążowy” brzuch, bo powrót skończył się standardowo. Patrzę sobie w okno z tym samym od zawsze widokiem i zaczynam liczyć, wspominać, próbować odnaleźć jakoś początek tej „kuli” (jak zwał tak zwał). Coś chyba we mnie pęka bo nawet nie wiem kiedy zaczynam płakać. Nie zdawałam sobie sprawy, ze to już 11 lat. Prawie pół życia. Taki szok. Nie będzie historii (ten komentarz i tak nie wiem czy przejdzie patrząc na jego dlugosc), ale chcę obiecać tutaj, już nie sobie, bo wiem, ze nie ma sensu, ale tu (osobom, które same się wciaz oszukują-trochę ironia). KONIEC. MUSZĘ ZACZĄĆ NORMALNE ŻYCIE. JESTEM JUŻ WYKOŃCZONA I OD TERAZ BĘDĘ CODZIENNIE ZADAWAĆ SOBIE PYTANIE „CZY CHCĘ TAK PRZEUMIERAĆ KOLEJNE NAŚCIE LAT?” SAMA WYGRAM, SAMA SOBIE PORADZĘ. OBIECUJĘ.
Również rzadko zjeżdżam do domu ze studiów, również gdy JUŻ przyjeżdżam pochłaniam wszystko czego normalnie nie kupię w sklepie, również w ten weekend dorobiłam się kilkudniowego ciążowo-spożywczego brzucha, kompletnie zatracając się w zakazanych smakach, zwykłej białej kajzerce posmarowanej masłem ( oczywiście nie jednej ) czy serze ( laktoza ) w wielkich ilościach z keczupem ( przetworzone i cukier ) zagryzając tłustymi rodzajami szynek ( czasem ewentualnie tylko chudy kurczak ) jedząc prosto z lodówki, robiąc przy tym pełno jedzeniowego bałaganu; szaleństwo, głupota, wstyd
W tygodniu ( na studiach ) siłownia co drugi dzień, liczenie, odmierzanie, zdrowe zakupy, czasem unikanie wyjścia na piwo ze znajomymi ( a jak już dojście do wyjścia-liczenie kcal z piwa ), na lodówce zdjęcie jakiejś 18stki w rozmiarze 0
Wierzę, że był to ostatni raz, wierzę że potrafię już tego nie robić, waga wylądowała w śmietniku
Wierzę, że uda nam się wszystkim wyjść z tego cholerstwa :) !
Mam dokładnie tak samo w domu rodzinnym jak Ty. Mimo ,że rodzina mnie bardzo wspiera to ja wciąż robię tak samo. Za każdym razem w domu napad kilkudniowy jakbym nigdy nie widziała jedzenia, mimo ,że tłumaczę sobie ,że nie mam sie tam czego bać. Jakieś porady jak nie robić sobie takich dwóch światów? Trochę się boję bo w lipcu zjeżdzam ze studiów na 3 miesięczne wakacje..
Rady? Jest jedna. Zacząć normalnie jeść i nie robić deficytu. Dopiero teraz zaczynam wychodzić, choć wychodzę już tak pewnie z pół roku. Bo niby chciałam, ale nie chciałam. Na wagę nie staje, a kuchennej używam rzadko. Nakładam posiłki tak jakbym robiła to dla siostry. Wyobrażam sobie, ze przyjechała do mnie i ja dla niej szykuje jedzenie. Nakładam nie za dużo, bo mamy iść na spacer, ale nie za malo, bo musi mieć siły. I to działa. A napady w domu rodzinnym wtedy tez mijają. Tyle, ze tzeba przestać się oszukiwać z porcjami jedzenia
Witam dziewczyny, cześć Tobie Aniu. Piszę, bo znowu zaczęłam. Nie pamiętam już kiedy, to było codziennie coś aż małymi krokami tkwię w tym nadal, z czego myślałam, że wyszłam. Jem, bo się stresuję pracą. Dniem jutrzejszym. Boję się wychodzić na dwór, widzę że przytyłam. Upały coraz większe. Niechęć do życia coraz większa. Zostaję w łóżku. Chcę żreć. Nie wychodzić. Jestem w coraz większej rozpaczy… Proszę Was, jak powrócić na dobre tory?
Kochana, nie jestem w tym sama…pamiętaj, że każda z nas wie co przechodzisz. Każda z nas wie co czujesz. Ja mam te same leki, te same wątpliwości.
;) ;) ;) ha ha ha Obsesja Waga….
Powiem Wam, że jak tak przeczytałam ten post to zaczynam się zastanawiać czy ja już wyszłam z bulimii czy jeszcze nie… bo co prawda nie wymiotuje już ale zdarza się mi więcej zjeść lub wręcz objeść na imprezach rodzinnych lub gdy jestem zmęczona i niewyspana. Ale nadal ważę jedzenie (założyłam sobie że jem nieprzetworzone jedzenie, 4-5 posiłków dziennie i każdy po 300g) i staram się trzymać tej reguły. Co do rodzajów posiłków nie mam zastrzeżeń bo myślę, że są ok ale sam fakt ważenia…. wiem że to trochę dziwne ale lepiej się czuję jeśli mam to zważone….
Druga moja waga, bez której się nie rozstaję…. waga łazienkowa i rytuał…. zawsze rano po przebudzeniu i pierwszej toalecie przed wypiciem pierwszej kawy, nago i dosłownie zawsze na tej samej kafelce równiutko na środeczku….. ach….
Czasem owszem nie ważę ani siebie, anie jedzenia. Bo nie zabieram ze sobą wagi na imprezy i nie odważam sobie posiłków…. albo po imprezie wolę się nie ważyć bo wiem że będzie „załamka” dopiero za parę dni jak znowu wpadam w tryby normalnego jedzenia to czuję, że ze mnie zeszło…. och…. chyba obsesję nadal mam….
Jakbyś Aniu pisała o mnie.. Dokładnie wypunktowalaś moje metody „prewencyjne”..
Dzięki Ci- takie spojrzenie z boku jest jak zimny prysznic.. Jest lepiej.. ważę się raz w tygodniu, od kilku dni przestałam ważyć jedzenie… chociaż kusi okropnie.. liczenie kalorii- dobra-odpuszczam! Tylko, że te tabelki z wartościami odżywczymi mam tak zakodowane, że praktycznie wyskakują mi w głowie ilości kcal jak z automatu..
Hej dziewczyny, witaj Aniu śnieżna kula to strzał w 10!! Dokładnie tak jest, ja też robiłam i robię dokładnie to samo. Mam swoje lata, rodzinę… zaburzeniami zabrałam sobie nie tylko spotkania z przyjaciółmi itp. ale nawet romantyczne wieczory z meżem… niespodzianka super kolacja lekka nie żaden kebab,to chyba było na rocznice ślubu, a ja mu powiedziałam że nie mam ochoty nie zjem z nim kolacji…. zaburzenia zabierają wszystko. Nadal mam obsesje z wagą, jedzeniem, wyglądem, ważeniem się, dieta obowiązkowo. Myślałam że wyszłam z tego ale teraz wiem że nie…. nie jestem wolnym człowiekiem i chyba już nigdy nie będę jeśli nie mam ustalonej diety to nie mam hamulców, jeśli trzymam się diety to jestem więźniem wagi i wysiłku fizycznego… to wszystko jest chore. I robię to tylko po to żeby być jak ktoś tam… to chore… przecież w czlowieku liczy się jaki jest a nie jak wygląda… dziewczyny nie traćmy życia…
Już dawno miałam to napisać. Jesteś niezwykle mądrą kobietą! Bardzo często trafiasz w punkt. Dziękuję Ci za to, że jesteś ;)
W ostatnim czasie moim największym problemem, który lepi tę śnieżną kulę jest ciągłę przeglądanie się w lustrze albo dotykanie się porównawczo po brzuchu i talii. To znaczy towarzyszy mi to od zawsze (tego „zawsze” związanego z ed), ale mimo etapu wychodzenia z tego, który ciągnie się już bardzo długo, to się nie zmienia i nawet nie zwracalam na to takiej uwagi do czasu. Po prostu spoglądam w lustro ilekroc obok niego przejdę, zazwyczaj podnosząc wtedy koszulkę i zmieniając w trakcie kilka razy pozycję. Za każdym razem, jak idę choćby do kibla, zauważę jakiekolwiek lustro, witrynę sklepową, szybę samochodu, cokolwiek. Nie wiem, dlaczego to robię, czy chcę sprawdzić, czy już schudłam (co pół godziny??), czy nie przytyłam nagle 15kg. Tak samo ciągle się dotykam w talii, zakładam to niby ręce na bok, a tak naprawdę sprawdzam „czy wszystko ok”, ludzie pytają ciągle czy coś mnie boli, bo trzymam się za brzuch. No przecież to jest tak irracjonalne i kompletnie nic mi to nie daje oprócz frustracji.