Niedziela bez wilka: Karolina, co nie chciała być wydmuszką z Instagrama
Wydmuszki są dobre tylko na Wielkanoc.
A jako że mamy właśnie ten czas w roku, życzę wam radości z jedzenia i spokoju w sercu.
A teraz oddaję głos Karolinie.
*
Hej Aniu!
Bardzo długo zastanawiałam się, czy to już ten moment, kiedy mogę powiedzieć: JESTEM NORMALNA i z pełnym przekonaniem Ci podziękować.
Dokładnie rok temu podarowałam sobie prezent w postaci Twojej książki. To właśnie wtedy otworzyły mi się oczy. Dzisiaj jestem mądrzejsza, dojrzalsza i całkowicie zdrowa. Wtedy też byłam, zawsze byłam, miałam tylko po prostu skrzywione myślenie.
Ale od początku.
Dietetyczną recydywę zaczęłam w liceum. Mam 178 cm i figurę gruszki, więc koło osiemnastki zaczęłam szybko przybierać na wadze, szczególnie w okolicy bioder. Przybrałam 7 – 8 kg, ale biorąc pod uwagę mój wzrost, to nie było tak dużo. Po prostu wcześniej byłam „szczupła i wysoka” a teraz moje nogi zaczęły być „zwaliste” i cała sylwetka się zmieniła.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zaczynam być kobietą.
Później moja historia się skomplikowała. Po liceum jakiś czas pracowałam fizycznie, więc ciało nie wyglądało najgorzej. Nie myślałam też o jedzeniu. Aż do czasu, kiedy poszłam na studia – wyjazd z domu, siedzący tryb życia, niezdrowe odżywianie, ale też maleńkie porcje. Bo przecież dla osoby na weterynarii, która waży 68 kg i ma 178 cm wzrostu, kanapka, sok i tost to wystarczające menu na cały dzień.
Oczywiście w tamtym czasie wciąż mogłam sobie pozwolić na głodowanie, bo oprócz tych idiotycznych trzech tygodni 1200 kcal w liceum, nie eksperymentowałam z dietami.
Schudłam szybko. Poznałam mojego ukochanego. Razem rzuciliśmy studia i pojechaliśmy zagranicę. Praca fizyczna w Niemczech – spoko – kawa, kanapka, kawa, kawa, kanapka, baton i spać. Whoo hoo, sukces mojego życia – zaczęłam się mieścić w spodnie z liceum!
Co oczywiste, taki tryb życia był nie do utrzymania. Zaczęłam jeść normalnie i mocno przytyłam (kto by pomyślał, prawda?). Gotowałam normalne obiady. Wtedy upajałam się świeżym związkiem i miłością, więc dieta była na końcu mojej listy zainteresowań. Dopiero kiedy emocje trochę opadły, okazało się, że przekroczyłam 75 kg.
I wtedy zaczęło się na dobre – paleo, keto, keto, wege, high carb, high fat. Do tego lekka niedoczynność tarczycy, bo przecież „tylko ja jestem inna”. „Inni mogą jeść dużo, a jeśli ja jem więcej niż 1600 to tyję” – tak jakby te magiczne kalorie z kompulsywnego objadania ulatywały w kosmos.
Moja cera, samopoczucie i zdrowie były w fatalnym stanie. Taka huśtawka utrzymywała się przez jakieś trzy lata. Cały czas próbowałam zmuszać swoje ciało do jedzenia 1600 kcal. W dodatku moja samoocena była poniżej zera, bo przecież nie miałam silnej woli. Obserwując te wszystkie modelki na Instagramie chciało mi się płakać.
Punkt kulminacyjny przyszedł w zeszłym roku. Po kolejnym krótkim sukcesie wbicia się w sukienkę, znów przyszło jo-jo. I zamiast pomyśleć o tym, co łączyło wszystkie nieudane poprzednie próby, pomyślałam – czego jeszcze nie próbowałam, a co przyniesie efekt?
Zaczęłam post Dąbrowskiej. Jadłam 600 kcal z samych warzyw. Po dwóch tygodniach nie wiedziałam, jak się nazywam. Odkąd pamiętam, przewyższałam większość ludzi intelektem, a jedząc super zdrowe warzywka, nie potrafiłam dodać dwa do dwóch.
To wtedy miałam swój najgorszy czas; 1200 kcal w tygodniu, 10 tysięcy gazylionów w weekend.
W każdy poniedziałek wyglądałam jak w ciąży. Rozciągałam żołądek hektolitrami wody, herbaty i ziółek. A później rzucałam się na słodycze. I nawet próbowałam wymiotować, ale moje ciało – tak, to, które ciągle robiło mi na złość i nie chciało schudnąć! – nie dało się do tego zmusić. I całe szczęście.
Utrzymywałam zadowalającą wagę. Przed urlopem ważyłam jakieś 63 kg czyli tyle co w liceum. Byłam „szczęśliwa”.
„Szczęśliwa” gdy tylko patrzyłam w lustro, przeglądałam fit profile i blogi z poczuciem zwycięstwa. Nic innego dla mnie nie istniało. Związek, kariera, marzenia… Zapomniałam kim jestem. Straciłam swoją tożsamość.
To wtedy, na wakacjach, gdy złapałam się na tym, że ciągle wybucham złością, nie mogę spać albo że skupiam się na tym, kto ile zjadł zamiast na tym, co można jeszcze zobaczyć.
Wtedy już czytałam Twoją książkę po raz szósty, ucząc się wszystkiego o gadzim mózgu i wmawiając sobie, że skoro pozwoliłam sobie na lody, to jestem normalna.
Wrześniowa rzeczywistość Wrocławia całkowicie to zmieniła. Zaczęłam jeść. Dwa tygodnie pływania i – powiedzmy sobie szczerze – głodu, zupełnie mnie wyczerpały. W dodatku powrót do pracy po wakacjach, masakra.
To wtedy też miałam największy kryzys twórczy, bo w marcu ’18 zaczęłam pisać powieść, o której marzyłam, odkąd poszłam do gimnazjum.
Mój chłopak zakładał własny biznes i całe oszczędności przeznaczaliśmy na ten cel.
Było mi wszystko jedno. Mając już wiedzę z Twojej książki, stwierdziłam, że to jest ten czas. Nie obchodzi mnie, czy będę ważyć 50, 70 czy 120 kilogramów. Chcę być pisarką, a nie wydmuszką z Instagrama.
I wszystko się zmieniło. Ot tak. Czy przytyłam? Jasne, w „najgorszym” momencie ważyłam jakieś 75 kg. Może 76. Zamiast dżinsów ubierałam luźne spodnie i sukienki.
Co się stało później? Zrozumiałam, że jestem normalna. Dotarło do mnie, że nie mam Hashimoto, niedoczynności, problemów hormonalnych i całego szeregu innych dolegliwości autoimmunologicznych. Jestem zdrowa. Jem zdrowo, szanuję swój organizm. Zauważyłam, że to co jem wpływa nie tylko na moją kondycję fizyczną, ale przede wszystkim na mój umysł.
Z moim ukochanym nigdy nie dogadywaliśmy się lepiej. Moje wieczne PMS i impulsywne zachowania teraz są tylko wspomnieniem.
Dokończyłam książkę, czekam na wydawnictwo i mam nadzieję, że moje nazwisko w sekcji kryminalnej pojawi się jeszcze w tym roku na półce!
Normalne jedzenie i zaprzestanie destrukcyjnych nawyków zaowocowało też pewnością siebie. Założyłam bloga, o którym myślałam już kilka lat!
I wreszcie mam siłę, by to wszystko realizować.
A jeśli chodzi o typowo jedzeniowe sprawy… Jem trzy – cztery razy dziennie. Śniadanko, później kawa (coraz częściej z mleczkiem koko, bo przecież wcześniej „nie mogłam”!), lunch w pracy, przekąska, trening i kolacja. Jeśli po kolacji mam ochotę na ostatni kawałek serniczka, zjem. Bez obżerania się. Po prostu.
Ważę jakieś 73 – 72 kg. Z przyjemnością chodzę na siłownię i crossfit, spaceruję. Ale jak mam gorszy dzień czy dużo stresu, to się nie zmuszam i zamiast trenować, oglądam serial wylegując się na kanapie.
Czy teraz jest idealnie? Jasne, że nie. Mam czasem głupie myśli, żeby coś zeżreć, tak jak to było wcześniej. Ale to tylko myśli. Ode mnie zależy wybór, czy poczęstuję się dwoma kostkami czekolady czy zeżrę całe opakowanie w panice, jakby miała gdzieś zniknąć. Zaczęłam cieszyć się jedzeniem. Już nie mam tak, że jeśli jestem w KFC, to muszę zjeść wszystko z menu, bo „od jutra dieta”, bo „to ostatni raz” albo „nigdy więcej”. Nie ma nic bardziej wyzwalającego!
Aniu. Dziękuję. Uratowałaś mi życie, bo egzystencja wypełniona liczeniem kalorii i przeglądaniem ciała w lustrze na pewno życiem nie była.
Wiem, że wciąż kolejne piękne dziewczyny łapią się na ten sam dietetyczny haczyk. Ale wystarczy otworzyć oczy. To jest tak proste i oczywiste. Jestem Ci bardzo wdzięczna, że mi to uświadomiłaś. Dziękuję!
Karolina
Karola pięknie to wszysko napisałaś! Mega Ci gratuluję – Twojej pracy nad sobą, której efekty „widac golym okiem” w teksie , Twojego spokoju oraz dystansu! ♥️ jestem baaaardzo ciekawa książki!!! Cudownie, ze spełniła swoje marzenie!!!! Tak trzymaj, PIĘKNA!!!
Brawo! Gratuluję kochana! Mam nadzieję że już wkrótce będę mogła przeczytać Twoją książkę! ❤
Hej Karolka mam do ciebie pytanie…jak przetlumaczylas sobie zeby nie robic tego ostatni raz i nigdy wiecej…. ja codziennie wstaje…mowie ze bedzie dobrze a potem przychodzi mysl w stylu ostatni raz itp i konczy sie jak zawsze
To że to nigdy nie jest ostatni raz? To, że życie się składa z tych ostatnich razów. Przeczytaj post „Decyzja” kochana.
Hej. Rozumiem ten tok myślenia – też na początku wydawało mi się to niemożliwe. Po prostu po każdym kolejnym „ostatnim” obżarstwie nie wracałam do błędnego koła i głodówki, tylko jadłam normalnie. Objadłam się wieczorem? Rano konkretne, zdrowe śniadanie, a później reszta normalnych posiłków. Po paru DNIACH przestałam mieć napady. Jadłam trochę ponad zapotrzebowanie, bo organizm był wygłodniały, ale zwracałam uwagę na jakość posiłków. Jeśli jesz dużo organicznego jedzenia Twoje ciało naprawdę przestanie się domagać o miliardy bezużytecznych kalorii ze słodyczy. Parę razy zdarzyło mi się później nie dojeść i później rzucić się na jedzenie, ale zawsze kończyło się na dodatkowych kanapkach, a nie chipsach zagryzanych lodami. Ciało jest mądre. Jeśli zaczniesz jeść normalnie (nawet trochę ponad swoje zapotrzebowanie!) to ono szybko przestawi się na nowy, spokojny tryb.
Trzymam za Ciebie ogromnie kciuki! Naprawdę warto. ♥♥♥
Amen.
Ja wiem, ze wydaje sie to niemozliwe, ale polecam zaufac Anii i temu, co opisuje na blogu, Ja dopiero zaczelam swoja droge, ale moge powiedziec, ze dziala. Powiedz ostatni raz glodowce i diecie ponizej Twojego zapotrzebowania kaorycznego, a nie napadom. Ja nie sadzilam, by bylo mozliwe, ze wytrzymam bez napadu 7 dni, i jak zastosowalam sie do kilku zasad: zjedz pelnowartosciowe spore sniadanie niedlugo po obudzeniu (ja tak min 500-600 kal), zjedz drugie sniadanie, tyle jedznka ile wynosi Twoje zapotrzebowanie, jedz zdrowe jedzonko w tym i warzywka i tluszcze, i bialko i wegle, nie pozwalaj na zbyt duzy glod i sie nie przejadaj, nagle okazuje sie, ze moje mysli nie kraza wokol jedzenia, ze chyba pierwszy raz od lat zjadlam 1 maly kawalek ciasta i stwierdzilam, ze tyle slodyczy w tym tyogodniu mi wystarczy, a nie polecialam do sklepu po 3 tabliczki czekolady i 2 paczki ciastek, ze nie zjadlam ciasteczek, ktore lezaly w pokoju hotelowym, nawet nie musialam ich wyrzucac, by ich nie zjesc (fakt, zauwazylam je, gadzi probowal mnie naklonic do zjedzenia ich, ale go zignorowalam i powiedzialam, ze nie dzisiaj), ba nawet osotanio nie dojadlam przekaski, bo juz sie najadlam. Fakt, ze moj brzunio cierpial przez kilka pierwszych dni, bo nie byl przyzwyczajony do normalengo jedzenia, mialam dwa dni extreme hunger, dwa dni jedzenia wiecej niz powinnam, ale potem sie to uspokoilo. Chodze jak glupia i sie przegladam w lustrach, bo moja cera odzyskala normlany kolor i jakos sie sobie podobam :) A ja odlyslam do tego tekstu https://wilczoglodna.pl/ile-jedza-normalni-ludzie/ – jak wracaja mysli 'Ojej, czy 2400 cal to moze jednak dla mnie za duzo’ to sobie czytam ten tekst, i mysle, ze moze nie za duzo, a jjesli bywam glodna to za malo (u mnie poziom aktywnosci sie czasami mocno waha).
Ja miałam powiązaną historię, to aż zabawne. Tyle że najpierw wydałam powieść, miałam iks blogów, potem wpadłam w zaburzenia, a później poszłam na weterynarię. Jak się to skończyło? Przestałam pisać, bo dwie krytyczne opinie (wobec wielu pozytywnych) mnie zabiły, z zaburzeń nie wyszłam do dziś, a swoich studiów nie znoszę, bo poszłam na nie kierowana wyłącznie ambicją. Nie mówię, że tak samo się to potoczy u autorki listu, ale wiem, że wiele osób z ED nie radzi sobie z krytyką ani presją. Ja nie potrafię i wiem, że już na pewno nie zacznę pisać dla ludzi, nawet dla siebie, bo już sama wobec siebie jestem kurewsko krytyczna.
… dorzucę jeszcze, że w trakcie studiów, które nieraz chciałam rzucić, wpadła mi nerwica wegetatywna jelit, która zaowocowała SIBO, musiałam wziąć urlop zdrowotny pomimo idealnych stopni, a to dlatego, że za wysoko stawiałam poprzeczkę i w połączeniu z ciągłym kontrolowaniem żarcia (bez napadów, więc organizm „nie brał z powrotem”) pewnego dnia po prostu nie byłam zdolna wstać z łóżka. Taki typ osobowości wydaje mi się charakterystyczny dla ludzi cierpiących na anoreksję czy pokrewne badziewie.