Jestem
Taka zabawa z Wilczego Stada. Spójrz w lustro i wymień jak najwięcej swoich zalet.
I idzie:
Włosy, usta, oczy, rzęsy, cera, nos, biust, pupa.
Dalej sformułowania mniej powierzchowne: ambitna, inteligentna, zabawna, asertywna.
Dużo także odpowiedzi z głębokich faz snu zaburzeń odżywiania: nie lubię siebie, nie mam, nic.
Ja sama pomyślałam nad pytaniem. Jednak wiem, że odpowiedź nie ma nic wspólnego z lustrem. Ona jest o wiele prostsza: Moją zaletą jest to, że jestem.
Nic więcej nie muszę robić, by zasłużyć na najlepsze.
Nikt z nas nie musi.
Pojawiłyśmy się na tym świecie, ot tak, bez niczego. I nikt niczego od nas nie oczekiwał, nie wymagał w zamian za to życie.
Nie musiałaś mieć ładnych oczu czy figury.
Nie musiałaś być inteligentna albo zabawna.
Nie musiałaś nic. Zero warunków.
Kiedy byłaś dzieckiem w wózeczku, nikt nie zachwycał się twoimi zdolnościami czy wyglądem. Ludzie widzieli Cię, taką jaką jesteś; czystą manifestacją miłości, radości i energii życia u progu rozwoju. I Ty nią po prostu byłaś; bez żadnego „ale”, bez wyrzutów sumienia, bez przepraszania za to, że żyjesz. Fikałaś sobie tłustymi nóżkami i darłaś się wniebogłosy, kiedy uznałaś, że coś Ci nie pasuje.
W tych szczęśliwych czasach, nie wiedziałaś jeszcze, że trzeba być „jakaś”, że nogi mają być CHUDE i że nie można zbyt głośno upominać się o swoje.
A potem zaczął się trening; to ładne – to brzydkie, to dobre – to złe. O zobacz jaka gruba! Tak nie wolno, a fe. A fe – mamo, a fe, – powtarzałaś jak zaklęta wszystkie zaklęcia współczesnego świata.
I tak dzień po dniu i rok po roku, z czystego „bycia”, przeszłaś w stan „robienia”. Trzeba wyglądać, trzeba się zachowywać, trzeba ciągle pracować na aprobatę.
Z braku oceny – w ocenę
Z doskonałości w – „schudłabyś trochę”
Z bezwarunkowej miłości w – „zachowuj się!”.
Aż uwierzyłaś, że to co widzisz w lustrze, ta cielesna powłoka, ten awatar w grze zwanej „życiem”, to Ty.
Pomyliłaś Siebie ze swoim wyglądem, intelektem, charakterem i zasobem wiedzy.
I to przyprawiło Cię o cierpienie.
Walczyłaś ze sobą, chciałaś być inna, chciałaś – za wszelką cenę – zmienić się, ulepszyć, poprawić.
Zapomniałaś, o tym, o czym doskonale wiedziałaś, kiedy przyszłaś na świat; że nie ma w Tobie niczego co wymaga poprawy, tak byś w końcu mogła zasłużyć na miłość.
Bo już nią jesteś.
Wobec tego faktu, wszelkie „zalety” i „wady” tracą rację bytu.
popłakałam się
Super tekst, Aniu! Wiecej takich wpisow!
Ale tekst Anula… jejku.
Hm, mam wrażenie, że to nie jest takie proste. Bardzo łatwo jest „po prostu być” w bezpiecznych, „domowych” warunkach, ale w codziennym życiu to nie działa. Widzę to po sobie, kiedy ćwiczę jogę – w swojej praktyce jestem już na etapie, kiedy potrafię się bardzo głęboko zrelaksować, już daaawno temu przestałam frustrować się, że instruktorka z YouTuba jest tysiąc razy ładniejsza i lepiej rozciągnięta ode mnie, potrafię sobie mówić, że jestem dokładnie na tym etapie podróży, na którym powinnam być i jestem całkowicie pogodzona z „teraz”. Tylko co z tego, jak następnego dnia wstaję rano, warunki zewnętrzne się zmieniają, nie jestem już na mojej kolorowej macie i nie potrafię spojrzeć na swoje życie z tym samym pogodnym dystansem? Niestety, ze swojej bezpiecznej bańki wychodzę do świata, który nie podziela mojego światopoglądu. Wychodzę do świata, w którym kobieta ma być ładna i szczupła, w którym pracodawca wymaga ode mnie konkretnych kompetencji a nie „bycia na odpowiednim etapie podróży”, i tak dalej. Nie można się od tego tak po prostu odciąć. W szarej rzeczywistości trzeba być swoim własnym awatarem.
Kiedyś bym się zgodziła, ale teraz z całą mocą się nie zgadam. Odkąd zrozumiałam, że nie czujemy zewnętrznego świata, a tylko nasze myślenie, wiem że w każdej sytuacji możemy być sobą.
Przeczytaj książkę „Inside out Revolution”, którą to niedawno polecałam i obserwuj jak raz na zawsze spada kurtyna.
Dzięki, badzo chętnie przeczytam. Przywracasz mi nadzieję, że można jeszcze zmienić myślenie. :)
Można stanąć koło niego i zobaczyć czym jest – tylko myśleniem. Nie rzeczywistością.
A myślenie jest jak jest pozytywne to też jest tylko myśleniem czy już rzeczywistością?:)
Każde myślenie jest tylko myśleniem.
Hej, ja wiem ze zawsze jestesmy tylko jedna mysl oddadleni od bycia szczesliwym lub smutnym I wybor nalezy do nas. Ale wydaje mi sie ze nie da sie tego swiata zewnetrznego tak zupelnie odeseparowac, on zawsze bedzie wplywac na nasze samopoczucie w jakims stopniu. Tak jakby powiedziec osobie ktora nie jadla of 3 dni z braku pieniedzy, biedy etc. Ze mysl pozytywnie. Albo komus kto ma tysiace dlugow – to tylo swiat zewnetrzny, nie zwracaj uwagi, ciesz sie zyciem, a dzwonek komornika u drzwi ignoruj, on nie ma nic wspolnego z Toba…. Jak radzic sobie wtedy I wmawiac ze swiatlo jest we mnie? Nie krytykuje tylko zachecam to rozmowy :)
Wszystkie tego teorie mówią do białego najedzonego człowieka z US, Europy. Po prostu musisz mieć pelny brzuch, bezpieczne miejsce do spania i jakąkolwiek przestrzen w glowie by zamiast myśleć o tym jak tu się schować albo co do garnka wlożyć – rozkminiać takie sprawy
Poczytaj sobie kochana relacje z wojny na przykład. Ludzie wspinali się na szczyt człowieczeństwa w najtruniejszych warunkach.
Ale fakt, jeżeli własnie jesteś w ciężkiej sytuacji, nie masz czasu rozkminiać i działasz instynktownie. Poddajesz się życiu i „wiesz co robić”.
A widzisz, ja nie mówię nic o myśleniu pozytywnie. Mówię o myśleniu ogólnie.
I właśnie z tym się nie zgodzę, że coś może na nas wplywać. Bo można mieć komornika na karku i być w niewyobrażalnie trudnej sytuacji i rozwiązać ją ze spokojem i kreatywnością, a można palnąć sobie w łeb (co często ludzie robią). I tu i tu ta sama sytuacja, ale pierwsza z tych osób nie boi się swojego doświadczenia, a druga owszem.
Sama idea „myślenia pozytywnie” jest dla mnie tyranią. Po prostu nie bój się tego co myślisz i pamiętaj, że to są tylko myśli. A to, ze masz jakąś myśl w głowie, nie znaczy że musisz na nią reagować.
Kompletnie tego nie rozumiem, to na co mam reagować jak nie na myśli? Skad mam wiedzieć czy obcuję z rzeczywistością czy z jej interpretacją (wszystko jedno czy pomyslną czy nie), a jeżeli inna rzeczywistość niż ta, do której mam dostęp przez moje myśli nie jest dla mnie dostępna (bo wszyscy interpretujemy) to co za różnica czy myślona rzeczywistość istnieje obiektywnie czy nie?? Pytam o to na czym wtedy opierać działanie i reakcję?
Tyle rzeczywistości, ile ludzi. Nie ma jedynej, obiektywnej. Każdy żyje w rzeczywstości stworzonej przez swoje myślenie. Możemy żyć w jednym kraju, w jednym mieście czy domu, a mieć totalnie różne rzeczywistości.
Obiecuję, że kiedy znajdę swoje słowa, by wyjaśnić to co teraz czuję i w jakim spokoju żyję, zrobię to na pewno. Może napiszę o tym post, a pewnie i książkę.
To jest niezwykły post, wzruszający i piękny…
Chyba jeszcze nie widziałam bardziej prawdziwego i trafiającego w punkt tekstu o tym, dlaczego siebie nie kochamy i próbujemy na tą miłość usilnie zasłużyć, dospasować się …
Kiedy bardzo, bardzo schudłam, stwierdziłam, że nie jestem szczęśliwa. Kiedy przytyłam, również pomyślałam, że nie jestem szczęśliwa, ale mam więcej siły, pomysłów, marzeń i przede wszystkim zdrowia. O konsekwencjach zdrowotnych zaburzeń odżywiania nie będę tutaj pisać bo są zbyt straszne, a nie trudno je znaleźć w Internecie.
Chcę tylko podkreślić, że dziś jestem szczęśliwa. Zrozumiałam, że patrzyłam na własne ciało oraz charakter przez pryzmat społeczeństwa i mediów, które kreują określone „idealne” wzory. Te wzory są absurdalne. Jestem Sobą. Jestem zadowolona, kreatywna, uśmiechnięta i szczęśliwa bo jestem. Jestem po prostu Sobą i nikim innym.
Dziewczyny ja już nie mam sił..to wszystko o czym Ania pisze jest bardzo pomocne ale ja wciąż się objadam i stopniowo,ale jednak tyje.Nie chodzi już dawno i kg..ale o psychike i to,że robię wszystko żeby żyć lepiej,szczęśliwie a tego szczęścia nie ma (bo jest ono powiązane z tym żeby jednak się nie obżerać).Nie wiem co musi się stać żebym przestała zajadać swoje życie,ile jeszcze mam przejeść???!!!
Nie wiem czy to pomocne ale ja po prostu przestałam mieć jakiekolwiek reguły. Mając w głowie produkty, których się boję (bo powodują kompulsje) kupuję je nagminnie i co prawda trochę mnie przybyło na wadze ale wygląd się nie zmienił, ubrania niektóre leżą nawet lepiej ale co najważniejsze czuję coraz większy spokój psychiczny, a głos karzący jeść się nie pojawił (przeraża mnie sama myśl o nim, „JEŚĆ JEŚĆ JEŚĆ”). A co najważniejsze mam coraz mniejszą ochotę na te „zakazane” produkty i coraz większą klarowność w myśleniu. Jem dużo nawet bardzo dużo ale nie liczę kalorii i mam nadzieję że nigdy do tego nie wrócę mimo że często szepta mi ten głos w głowie że „po miesiącu tego jedzenia co chcesz wrócimy do liczenia” ale nie wrócę. Myślę też po pójściu w końcu do psychologa, może też spróbuj tej opcji .
Pozdrawiam i trzymam za Ciebie kciuki by jedzenie przestało mieć nad Tobą kontrolę ;* Wiele miłości do samej siebie <3 <3
Aniu, wspaniały tekst który dodaje skrzydeł!
Zbyt idealistyczne, w prawdziwym życiu to tak nie działą. To mógł napisać tylko ktoś, kto wiedzie teraz w miarę bezpieczne życie, nie musi zapierdzielać do nielubianej roboty, kłócić się z mężem czy uczyć dorastającą córkę antykoncepcji. Cóż, życie to nie bajka, mnie przerasta.
Na szczęście jestem już dorosłą babą, nie mam nastoletnich marzeń o byciu chudą, mam w d.upie co myślą o mnie inni, choć dalej staram się dbać o to, jak wyglądam. Akceptuję grubych ludzi,ale sama nie będę gruba. Nie wymiotuję, nie obżeram się, nie głodzę – a bulimię miałam od 16 roku życia, póżniej przeszła w bed. Kilka terapii, wykryta depresja, nie umiałam gadać z mężczyznami, więc się głodziłam, a potem wymiotowałam. To było moje bezpieczne miejsce. Zamiast randki z chłopakiem randka z kiblem. Zamiast spotkania z rodziną, głodówka.
gratuluję że się podniosłaś i wyszłaś na prostą. Przynajmniej tak brzmisz. Co do pierwszej części Twojego komentarza nie zgodzę się. NAsze wybory pchają nas w miejsca gdzie jesteśmy. To nie jest tak że nagle budzimy się w środku życia w nielubianej pracy, w bezsensownym małżeństwie i z dzieciakami, które zawsze przecież sa źródłem jakichś tam problemów, ale też nikt nas nie zmusza do macierzynstwa. Na codzien też słyszę często jak to mi dobrze bo nie musze tego czy owego, ale na wszystko zapracowałam albo tak wybierałam, żeby teraz mieć w miarę tak jak ja chcę żyć. Każdy oczywiście startuje z innymi zasobami i z inną sytuacją wyjściową, niektórzy mają lepszy start, inni totalnie beznadziejny, ale na codzien widzę jak ludzie na własne życzenie pchają się w patologiczne sytuacje, choć mogliby wybrać inaczej
Jakie to szczęście, że ty jesteś ideałem, masz idealne życie, nie popełniasz błędów i masz czas żeby nam uświadomić jakie jesteśmy głupie. Mnie już jest lepiej.
jaki ze mnie ideał, skoro za mną lata zaburzen odżywiania i strtaconych szans. Po prostu zwróciłam uwagę na to że sami wybieramy i ponosimy konsekwencje, Twój komentarz to projekcja, bo nigdzie nie napisałam że mam idealne życie i nie popełniam błędów. Popełnilam ich całe mnóstwo i widzę to jasno, że JA je popełniłam, a nie życie mnie w nie wmanewrowało
Bardzo mądrze. Lepiej bym tego nie ujęła.
Hej. Ja odrobinę z innej beczki, choć w ostateczności na temat powiązany. Wiem, że nie zajmujesz się, Aniu, zaburzeniami restrykcyjnymi. Mimo wszystko nurtuje mnie pewna sprawa, zasadniczo sprawa własna. Odchudzamy się po coś, dążymy do idealnej sylwetki, wizerunku, jakiejś otoczki wokół siebie, stanu świadomości, whatever. Wyniszczamy się. Z reguły nie osiągamy owego mitycznego celu, przez co zmagania własnym cholernym ciałem trwają aż po grób lub aż po lodówkę. Ja akurat sie nie objadam.
Co jednak, jeśli uważam, że w końcu jestem taka, jaka pragnęłam być? Że obecna waga – ok. 43 kilo przy 165 cm, ale się nie ważę – mnie zadowala i choć nie mam okresu, czasami słabne i jest mi zimno, to jest to warte poświęcenia i wszydtkich, WSZYSTKICH konsekwencji? Studiuje kierunek medyczny. Wiem, „z czym to się je”. A mimo to jestem szczęśliwsza w zaburzeniach niż bez nich. Wyrobiłam sobie obsesyjne nawyki, które odcięły mnie od świata, ale zapewniają dokładnie optymalne warunki do osiągnięcia doskonałych wyników w nauce i idealnej dla siebie figury, czyli dwóch najważniejszych dla mnie rzeczy.
Rodzina płacze, że nie chcę się leczyć. Świadomie nie chcę. Przerobiłam wszystkie warianty własnego ciała i chcę je takie, jakim jest teraz. Doszłam do tego jakoś rok temu, a wcześniej żyłam z zaburzeniami około 6 lat.
I co zrobić w takiej sytuacji? Żal mi rodziny. Ale nie zrobię tego dla nich. Dla siebie też nie, bo nigdy sie sobie nie podobałam tak jak obecnie. Utrzymuje ten stan i lubię w nim trwać. Grozi mi bezpłodność, who cares. Brzydzi mnie perspektywa zostania matka, nie znoszę nawet dzieci, mam 24 lata i z każdym rokiem coraz bardziej odczuwam wstręt względem założenia rodziny. Wolę naprawdę żyć sama niż z kimś, kto zniszczy mi postać, którą się stałam, którą sobie wymarzyłam.
I co zrobić? Przecież nie będę się leczyć całkowicie wbrew sobie. Chyba wolę już sobie kopać grób – żyć krótko, ale doskonała dla siebie samej.
Kochana, ale dlaczego miałabyś coś z tym robić w takim razie?
Ciężko mi po prostu patrzeć na płacząca mamę. A jakby… Nie sposób wytłumaczyć jej, że woli się takie życie. Właściwie każdemu ciężko to wytłumaczyć. Sama wiem, że nie jest ono normalne i że nie ma w nim miejsca dla innych ludzi. Przykro mi, że przez to mamy skopane relacje w domu, a to niestety nie jest tak jak z oznajmieniem „mamo, chcę być tym a tym w przyszłości”. Dla niej to jest „mamo – chcę poświęcić życie swoim wyobrażeniom/natręctwom/jedzeniu i spędzić je sama do śmierci, nie zjem z Tobą nigdy obiadu jak za dziecka, nie będę jeść twoich naleśników choć je uwielbiam, nie pójdziemy na pizzę, nie wyjdziemy wieczorem, kiedy widzimy się raz na ruski rok”. Tylko że nie umiem znaleźć alternatywy, która byłaby bardziej zachęcająca, bo każda wiąże się z przytyciem.
Zastanawiam się po prostu jak to pogodzić. Ale chyba zwyczajnie musimy się widywać „na smutno” i tyle.
Ciężko jest kogoś przekonać, że tak jest super i dobrze i w ogóle pełnia szczęścia, ale najciężej chyba siebie… Może kiedyś ten głosik z tyłu głowy który mówi Ci, „że zawracaj, ratuj się, co Ty robisz dziewczyno”, też uda Ci się kiedyś zabić. Aczkolwiek nie sądzę. I szczerze? Nie życzę.
Tylko jedno i już się zawijam.
Mama zawsze mówi mi – i przyjaciółka mówiła, nim przestała się odzywać – że mnie całe życie omija. Że bardzo wiele dobrego.
Co to jest?
Proszę. Jedna odpowiednio dobra rzecz. Błagam o jeden powód, jak masz, to dwa. Byle nie matkowanie. I już mnie nie ma.
Ciezko sie to czyta. Jak to co cie omija? Zwyczajnie, piekne zycie cie omija. Usmiech nieznajomej osoby w parku cie omija, zarty z innymi ludzmi przy kawie, spacer w sloncu bez burczenia w brzuchu I liczenia ile to juz krokow I kalorii spalilas. Matka dala Ci zycie a ty uwazasz ze sensem isntnienia jest restrykcja I utrzymanie 43kg. Nie radosc, podroze, miejsca, zapachy, rozwijanie sie na innej plaszczyznie,milosc do ludzi, zwierzat… Tylko jestes TY I twoje 43kg. Jesli to Ci odpowiada to tak jak pisala Ania, po Co szukasz tu rozwiazan? Bo z tego Co mowisz to jestes w tym swoim zamknieciu na wszystko I wszystkich szczesliwa. Wiec jakich odpowiedzi szukasz? Wydaje mi sie ze w tobie pelno jest zwyklego buntu nastoletniego a nie jest to prawdziwy sposob na zycie. A jesli jest, to dlugo na tym swiecie raczej z takim podejciem nie zabawisz. Ot, co cie ominie. Sorry ze dosadnie ale chyba inaczej sie nie da…
Buntu nastoletniego… Być może coś w tym jeszcze jest, ale baba lat 24, więc już nie taka nastolatka. Studiuję, pracowałam, każda opcja była mniej satysfakcjonująca niż samotne życie z własnym planem. Szukam rozwiązania, ponieważ ilekroć próbowałam coś zmienić, zawsze lepiej się czułam „na własnych warunkach”. Każdy facet w odstawkę, bo mącił mi w trybie życia. Największa miłość poszła w cholerę i jeszcze powiedziałam sobie, że tak jest lepiej. Z tym, że każda bliska osoba, która została (a jest ich malutko) zapewnia, że „poza” jest szczęście, o którym nie mam pojęcia.
Usiłuję odnaleźć ten magiczny bodziec, który skłania do innego życia, chyba podskórnie czując, że mogę być szczęśliwsza. Najwidoczniej jednak nie mogę. Dzięki.
Wykreowany sztucznie wizerunek nigdy nie daje szczęścia, o czym przekonała się zapewne większość osób tutaj na własnej skórze. To tylko iluzja, która nikogo i tak nie obchodzi. Pamiętam te momenty kiedy stawałam przed lustrem i stwierdzałam, że nieźle mi idzie i byłam zadowolona z tego jaka jestem „szczupła” (czyli wychudzona), a zaraz potem miałam się ochotę walnąć w łeb, bo przypominało mi się jak bardzo jestem głodna, smutna, nie mam się do kogo odezwać i w zasadzie nawet gdybym miała, to nie byłabym w stanie się zaangażować w tą rozmowę, bo cały czas myślę o jedzeniu. Jednym z przełomowych momentów bylo to jak położyłam się spać wcześnie w wieczór Sylwestrowy, żeby nie zjeść więcej niż zaplanowałam. Wszyscy znajomi (ludzie bez obsesji na punkcie niejedzenia mają znajomych, ba nawet przyjaciół, o czym się przekonałam później) świętowali razem. Przepłakałam kilka godzin, żeby się w końcu obudzić z tego koszmaru, który sama sobie narzucałam. Na koniec zostaje jedno pytanie : po co nam to wszystko? Po co ten „idealny wygląd”? Co to tak na prawdę da? Bo „kiedy zgaśnie światło wszyscy jesteśmy tacy sami”, z tymi samymi pragnieniami, które realizujemy na różny sposób : radość, spełnienie, bliscy, przyjaciele.. Problem w tym, że dzisiejszy świat wmówił nam, że osiągniemy szczęście ,którego tak bardzo pragniemy perfekcyjnym wyglądem. Na szczęście wiele już się przekonało, że to jedynie atrapa dobrego, radosnego życia.
Amen.
<3
jak mialam 24 lata…srudiowalam, pracowalam, podrozowalam..
mialam tez bulimie.
do 35 roku zycia..mialam ja.
teraz juz nie…teraz juz dosyc!
teraz wybieram podroże, rodzine, wartosci wg mnie wyższe niz moje 46 kg!!!
wolę czas z przyjaciolmi!
wole moj czas z ksiazka!
46…tak tyle wydawalo mi sie idealne…
dobrze, ze Ania pojawia sie w moim zyciu….i namieszala” tak, ze z usmiechem i sensem zycia budzę sie co rano….
nie mam ochoty flustrowac sie, ze dzis waga nie pokazala moich46 ulubionych kg….
to ma byc wyznacznik szczescia?
gowno prawda! to chore! to niewlasciwe!
pozdrawiam Was kochane