Zaakceptować wszystkie aspekty siebie
Dużo się mówi o akceptacji siebie w kontekście zaburzeń odżywiania. Właściwie jej bark wskazuje się jako główny czynnik w ich powstawaniu. No bo dlaczego zaczęłyśmy kombinować z jedzeniem?
Nie podobałyśmy się sobie i pragnęłyśmy zbliżyć się do promowanego ideału, by w ten sposób uzyskać akceptację i własną i otoczenia. A może dlatego, że chciałyśmy w końcu kontrolować coś w swoim życiu, chociażby taką rzecz jak waga? A może zależało nam na zwróceniu na siebie uwagi? A może coś zupełnie innego?
Różne są powody, dla których przeszłyśmy na dietę, fakt jest jednak jeden: nie akceptowałyśmy stanu rzeczy na tamten moment i siebie w nim. Chciałyśmy być inne, lepsze.
I tu nie chodzi tylko o wygląd, ale o to kim jesteśmy.
Widzę to codziennie w waszych wiadomościach i w pracy z moimi mentee – poczucie, że ciągle mi czegoś brakuje.
Powiedzmy, że już pogodziłam się z tym, że nigdy nie będę ważyć poniżej swojej naturalnej wagi zapisanej genetycznie (każdy w końcu musi dojść do tego momentu) i nawet spoglądam na siebie życzliwiej, ale… No właśnie; ale jestem leniwa, nie zawsze chce mi się iść na siłownię i często mam myśli, by zjeść coś niezdrowego. Ba! Czasami nawet za nimi idę, co doprowadza mnie nieodmiennie do wyrzutów sumienia.
Nie akceptuję tego, że wciąż nie jestem w 100% taka, jaka chciałabym być – perfekcyjnie zdrowa, perfekcyjnie wydajna, perfekcyjnie wolna od zaburzeń odżywiania.
A to, niestety, nie tędy droga. Akceptacja nie polega na głaskaniu się po głowie, kiedy jesteś cacy i waleniu się po niej, kiedy jesteś be.
Prawdziwa akceptacja to akceptacja totalna. To wzięcie w ramiona tej osoby, którą jesteś tu i teraz – ze wszystkimi jej wadami i zaletami. To miłość bez żadnych warunków – tak samo jak kocha się dziecko.
Akceptuję to, że jestem taka jaka jestem, że nie dźwignę czegoś ponad moje siły, że jestem tylko człowiekiem i mam swoje ludzkie, niedoskonałe limity. I ani nie karcę się za to, ani sobie tego nie wyrzucam, ani usilnie tego nie naprawiam. Bo nie jestem zepsuta. Po prostu tak jest i każdy tak ma.
I proszę, nie zrozum mnie źle, to nie chodzi o radosne usprawiedliwianie każdego lenistwa czy zawalonej sprawy. Tak, trzeba nad sobą pracować, ale dając sobie do tego przestrzeń – bez presji i nierealnych oczekiwań. I nie po to by być JAKAŚ, ale po to, by było Ci łatwiej. No bo nie oszukujmy się, łatwiej się żyje nie paląc, ćwicząc regularnie i na przykład dotrzymując danego sobie słowa.
Ale czy trzeba się biczować, jeżeli to nam czasami nie wyjdzie?
Wyobraź sobie taką sytuację: Twoje dziecko właśnie uczy się chodzić. Upada raz za razem i ogólnie słabo mu to idzie.
No i co? Przecież nie będziesz na nie krzyczeć, gdy znowu dotknie pupą podłogi. Rozumiesz, że ono jest teraz w procesie nauki. Akceptujesz to.
Ale czy to znaczy, że przyzwolisz mu na raczkowanie do końca życia? Też nie. Wiesz, że kiedy dziecko będzie na tyle silne, stanie na nogi i utrzyma równowagę. Cierpliwie towarzysz mu na każdym udanym i nieudanym kroku.
I tak samo traktuj siebie; podtrzymuj się, prowadź, doskonal i akceptuj, że dzisiaj to jeszcze nie to. Dzisiaj może są jeszcze są myśli o jedzeniu, bo to dopiero kilka tygodni, odkąd jesz normalnie, ale za kolejnych kilka miesięcy już ich nie będzie. I nie ma o co się wściekać, że to nie „już”.
A co, jeżeli czasami nie uda Ci się przezwyciężyć „grawitacji”? Jeżeli cel jest za bardzo ambitny, albo Ty naprawdę jesteś „leniwa” i wolisz posiedzieć na kanapie niż trenować do półmaratonu?
No cóż, może w takim razie trzeba to też zaakceptować?
Pogodzić się, że masz swoje wady i nie osiągniesz absolutnie wszystkiego, bo to nie jest wykonalne. I że może do końca życia będziesz miała słabość do lodów waniliowych i nie ma się co tym frustrować.
Pomyśl tylko, jak inne mogłoby być życie, gdybyś traktowała siebie, jak własne, ukochane dziecko. Gdybyś dała spokój i mocno objęła wszystkie aspekty swojej osoby; nawet te ułomne i niedoskonałe. To przecież też TY.
Jesteś w stanie?
Jezu, aż się popłakałam. Ja właśnie się tego uczę, ale moja matka uważa, że jestem zerem i ciągle mi o tym przypomina.I co? Ja naprawdę chcę, ale niestety nie jestem jeszcze pełnoletnia i nie mogę się wyprowadzić :/ nie chciała też uczestniczyć ze mną w terapii. :( Może i masz rację, trzeba siebie zaakceptować, ale co robić, jeśli rodzona matka jest toksyczną osobą?
Stawiać się, odpowiadać albo ignorować zaczepki, a kiedy tylko można – wyprowadzić się i żyć po swojemu. Też mam toksyczna matkę. Polecam blog jaksieuwolnic.pl – opowiada o relacjach z toksykami. Mi ten blog pomógł w podjęciu decyzji o zerwaniu kontaktów z rodzicami (nie dało się inaczej z tego wyjść).
Biedna, jak mozna tak mowic do dziecka. Dasz r ade, zobaczysz. Wyjdziesz z tego silniejsza. A na toksyczna rodzine nic nie poradzisz (wiem, bo sama mam). Nie trac energii na to by ich zmienic, zyj swoim zyciem. Nie jestes zerem, mialas odwage by zadbac o siebie i pojsc na terapie. To wymaga sily :)
Kochana, Twoja mama uważa tak o sobie samej, nie o Tobie. Współczuję jej, bo wyobrażam sobie jak musi być nieszczęśliwa i pogubiona, jeżeli tak odnosi się do dziecka.
Pamiętaj jednak, to nie TY tu jesteś zerem. To jej samoświadomość jest na zerowym poziomie.
Szukaj pomocy i uciekaj jak najszybciej.
Ja zaś po raz kolejny zastanawiam się co sobie ludzie myślą, decydując się na dzieci jeżeli sami w głowie mają taki chaos…
A najważniejsze – nie miej wyrzutów sumienia co do matki! ( w stylu: to moja matka, muszę być miła dla niej zawsze, nawet jak mnie gnoi, muszę mieć z nią kontakty bo jest biedna, chora, samotna itp itd.). Poczytaj w internecie o toksycznych matkach – jest pełno artykułów pokazujących ich zachowanie oraz sposoby, jak reagować.
Dziewczyny kochane, bardzo Wam dziękuję za komentarze, wzruszyłam się.
Boże komentarz właśnie na tą chwile,na to co teraz czuje i co mnie obezwładnia:*
*post,nie komentarz:)
Tak dokladnie…
O wyrozumiałosc chodzi, o wolność, o życie spełnione a choćby i wystarczajaco satysfakcjonujące. O ile łatwiej sie zyje gdy akceptujemy siebie i to, co nam sie przydaża (a na co nie mamy wpływu). O ile wiecej energii mozna przekierować mądrzej niż na dopasowanie sie do kanonów społeczeństwa i biczowanie się za wszelkie odstępstwa.
Nie jestesmy tylko rozmiarem ubrania, cyfrą na wadze, zdjęciem na instagramie.
Ja nauczylam sie, ze tak na prawde to nie chodzi o to by wyjsc z ED, ale wyjsc z perfekcjonizmu, ktory moim zdaniem lezy u podloza ED. Zycie, jego aspekty w tym dieta, nie sa czarno/ biale, nie zyjemy w binarnym swiecie, w ktorym wynik moze byc zero lub jeden (przestrzegam diete albo nie przestrzegam i wtedy ide na calosc). iUcze sie, ze moge zjesc w 80% idealnie, ale i 60%, 50%, 20% bez poczucia winy, bez paniki. Ucze sie, ze nie ma dobrego i zlego jedzenia, jest po prostu jedzenie. A chce nauczyc sie byc nieperfekcyja, bo zycie nie jest perfekcyjne, i wlasnie to niedoskonalosci sa takie cudowne do odkrywania. Nie chce tracic zycia i energi na to by byc idealna, chce byc szczesliwa, chce byc wolna od ograniczen, ktore sama na siebie nakladalam. Nie oznacza to, ze zyje na pizzy i slodyczach, bo uszczesliwia mnie bycie zdrowa, i silna, i lubie wiedziec, ze dbam o swoje zdrowie, by dozyc starych lat w jak najlepszym stanie. Ale to tez oznacza, ze zjem pizze jak mam ochote, i slodycze, i jedyna zasada jaka stosuje to jem jak jestem glodna. Bez planu.
a tak odnosnie tego ile mamy jesc: producenci aut podaja srednie spalanie auta na jakis dystans przy danej predkosci – srednie spalanie, bo doladne zalezy od podloza, podogy, dokladnej predkosci, jakosci paliwa, ilosci pasazerow, bieznikow w kolach i wielu innych czynnikow, o ktorych nawet nie pomyslalam. Jak nie jestesmy w stanie oszacowac dokladnego spalania auta, to jak mozemy dokladnie oszacowac ile spala czlowiek, ktorego metabolizm jest duzo bardziej skomplikowany niz silnik auta.
a kolejna mysl jest taka, ze jak ktos by mi powiedzial, ze mam pic 2 litry wody dziennie, i ani kropli wiecej, nawet jak chce mi sie pic, to bym go wysmiala. Czemu sluchalam, jak ktos powiedzial ze mam jesc 1500 kalorii i ani kalorii wiecej, nawet jak jestem glodna…
W punkt!