Mit akceptacji siebie
Ania, dlaczego my się siebie wstydzimy; swoich wad? Ja swojego pedantyzmu, ktoś inny zazdrości itp. Czy nie byłoby łatwiej to zaakceptować i nie ukrywać przed innymi i bliskimi?
Dlaczego mam wstydzić się ze przesadnie dbam o porządek, jak inni naprawdę mają bałagan w domu, brudne podłogi itp.?
Ktoś inny wstydzi się ze jest gruby inny, że za chudy albo że nie ma biustu.
Dlaczego nie umiemy chodzić z podniesionym czołem? Dlaczego nie umiemy oznajmić w konkretnej sytuacji ludziom ze spokojem: tak, jestem gruba, chuda, pedantyczna zeschizowana na punkcie zdrowia albo ogólnie boje się różnych rzeczy w życiu albo że nie umiem pływać.
I powiedzieć, że walczę z tymi cechami. Może je pokonam albo nie, albo że akceptuję te swoje wady. Może gdybyśmy zaakceptowali wady, to one same albo łatwiej by od nas odeszły, albo przestały robić takie spustoszenie w głowie?
To pytanie przyszło od mojej dawnej podopiecznej w momencie, kiedy miałam napisać o post o akceptacji swojego „cienia”. A potem ktoś jeszcze zapytał o to na Instagramie. Ciekawy zbieg okoliczności, co? I także ciekawy temat, który nurtuje mnie już od jakiegoś czasu.
Bo wiesz, co myślę? Że my wszyscy żyjemy w bardzo groźnym niezrozumieniu, co to znaczy „akceptacja siebie” i wszystko nam się poplątało w tym temacie. Mam wrażenie, że akceptujemy siebie tylko warunkowo, tylko w tej wyimaginowanej, „najlepszej wersji” nas samych, którą dopiero będziemy w przyszłości. Boimy się prawdziwie zaakceptować siebie teraz – takimi jakimi jesteśmy, wierząc, że sam ten akt zwolni nas z dążenia do bycia ową „najlepszą wersją”. Że jeżeli powiemy sobie „ok, jestem gruba, zeschizowana i nie uprawiam sportu”, to automatycznie zasiądziemy na kanapie z paczką chipsów i nigdy więcej z niej nie wstaniemy. Bo po co, skoro wszystko jest ok?
Bronimy się rękami i nogami, żeby tylko nie przyznać przed sobą, że tak; taka właśnie jestem. Tak wyglądam, to jestem ja. I wyruszamy w niekończącą się podróż samoulepszania i naprawiania siebie; jakbyśmy były jakieś zepsute.
A przecież akceptacja nie oznacza przyzwolenia na bylejakość i marazm. To nie jest tak, że akceptujesz swoją „złą” cechę na zawsze; że twoje „tak” dla tego kim jesteś, rozciąga się w przyszłość, aż po kres twojego życia. Akceptujesz tylko ten moment, który jest tu i teraz, przed Tobą. I przyznajesz, że na ten moment tak to właśnie u Ciebie wygląda. I co się wtedy dzieje? Wtedy, paradoksalnie, otwiera się cała przestrzeń do zmiany. Nie wierzysz? Pozwól, że podam Ci przykład.
Wyobraź sobie, że jesteś brudna. Wpadłaś do gnojówki i teraz ociekasz nią od stóp do głów. Nie wygląda to korzystnie i nie pachnie pociągająco; sklejone włosy, poplamiona sukienka i rój much nad głową.
I teraz pomyśl, że masz w tym wypadku takie samo myślenie, jak w przypadku innych „brudnych” spraw; nie akceptujesz tego. Co wtedy robisz? Pakujesz całą swoją energię i czas w zaprzeczanie, że taki problem w ogóle istnieje. Będziesz udawać, że nic się nie stało, jednocześnie wstydząc się swojego wyglądu. Spędzisz dużo czasu na perfumowaniu, ukrywaniu i czuciu się gorszą. Albo zaczniesz się zastanawiać, dlaczego Cię to spotkało i jak mogłaś uniknąć takiego losu i że głupia jesteś, że w ogóle wychodziłaś z domu.
I czy to wszystko coś da? Nie; niczego w ten sposób nie rozwiążesz – tylko wpadniesz w kompleksy i odizolujesz się od innych.
Co się jednak stanie, jeżeli szczerze powiesz sobie: „Tak wpadłam w gówno, nie wyglądam najlepiej i nie pachnę pociągająco. To jest stan faktyczny na dziś dzień.”?
Wtedy zrobisz sobie przestrzeń na rozwiązanie problemu i gdy się uspokoisz, zapewne przyjdzie Ci na myśl najprostsze rozwiązanie; wziąć długi, gorący prysznic. Akceptacja nie ma nic wspólnego z przyzwoleniem na kupę. Akceptacja to stanięcie ze sobą w prawdzie i uznanie FAKTÓW; jest jak jest, a ja czuję to, co czuję. I nie ma sensu udawać, że jest inaczej.
To jeszcze jeden przykład. Ostatnio byłam na Zoomie dla coach’y z nurtu 3P (którym to też jestem). Zabrała tam głos pewna kobieta, która opowiadała o tym jak za młodu budziła się zawsze z uczuciem paniki. Potem ono sobie mijało i dzień toczył się normalnie, ale sam poranek był dla niej okropny. Przez lata na próżno walczyła z tym jak tylko mogła, opadając powoli z sił. Aż któregoś dnia usłyszała od kogoś bliskiego, że to nie ma sensu i że czas pogodzić się z tym, że tak już będzie.
I wtedy po raz pierwszy w życiu pomyślała sobie; „no dobra, jak tak ma być, to trudno”. Zaakceptowała ten fakt i o dziwo od tego dnia niemiłe uczucie zaczęło słabnąć, aż w końcu przestało się pojawiać. Co się stało? Sam ten akt zwolnił ją z myślenia o tym jak się pozbyć problemu. A kiedy porzuciła ciągłe roztrząsanie „co ze mną jest nie tak i jak to mam zmienić” , odpuściła i przestała powoływać problem do życia.
I na tym polega ten największy paradoks; przestajemy tonąć, kiedy skończymy się szarpać i położymy na wodzie. To położenie się, to właśnie akceptacja. Bo każdy z nas ma tak naprawdę podobnie; ja też. Każdy jest trochę Neurotyczny Obłąkany Roztrzepany Męczący Analizujący Labilny NieogarniętY – słowem NORMALNY i naprawdę nie ma się czego wstydzić.
*
*** Uwaga, teraz wchodzimy w tryb wakacyjny, czyli post tylko w piątek. ***
Bardzo budujący i motywujący wpis.
Dzięki Aniu:)
No ja znowu nie rozumiem.
Czyli mamy akceptować siebie bezwarunkowo nawet jeśli nasze wady to narcyzm i egoizm?
Nie kupuje tego.
Nad swoimi wadami powinnismy pracować bo nikt z nas nie żyje sam, tylko mamy znajomych i rodzine. Nasze wady maja na nich wpływać i to jest super bo tacy jesteśmy?
Jeśli serio jestem za chuda i mam niedowagę to mam cieszyć michę ze za 30 lat czeka mnie mnóstwo chorób i miej dzieci, mąż będą się martwić?
Mam udawać ze pedantyzm jest on i wychować dzieci w atmosferze sterylnego porządku?
Wiem ze w poście chodzi o to by się tak nie krytykować i podchodzić do wad ze spokojem ale nie zgodzę się z tym ze mamy akceptować nasze wady jak napisane jest na początku posta.
JESCZE trochę i będzie to podejście „jestem jaka jestem, gdybym była inna nie byłabym sobą” -Paolo Koelo/Merlin Monroł.
I NIE nie każdy jest normalny bo choroby u zaburzenia psychiczne są faktem. Tak jak bulimię i anoreksję można uznać za uzależnia tak socjopatów czy schizofreników już raczej tak nie nazwiemy. I co oni maja uważać ze jest ok i tak ma być?
No kurde nie kupie tego.
Nie tym razem.
Doceniam jednak jak zawsze optymizm tego bloga.
Jak napisałam wiele razy nie zgadzam się jednak w tym wypadku.
Kochana, no coś Ty. Przecież napisałam, że mamy zaakceptować to co jest teraz (bo jest) i z tego punktu zmieniać. Nawet w tej metaforze gnojówki to zawarłam. Absolutnie nie uważam, że mamy sobie być pełni „wad” i nic z tym nie robić.
Przecież Ania napisała żeby nie akceptować,, siebie zlej”… tylko akceptować dany moment, fakt. Wydaje mi się że to jest właśnie po to by,, ustalic’ ’, problem by wiedzieć od czego zacząć by być lepszym. Lepszym dla siebie samego.
Pani wyżej chyba nie do końca zrozumiała wpis… . ://
Dziękuje Aniu bardzo pomocny post