Niedziela bez wilka: Gosia, która nie spędzi życia na ważeniu cornflakesów
Witaj Aniu,
Chwilę zastanawiałam się, czy do Ciebie napisać. Pewnie dostajesz setki takich maili z podziękowaniami, mój raczej nie jest nowością. A jednak chyba powinnaś wiedzieć o kolejnej osobie, której przyczyniłaś się do zmiany życia.
Mam na imię Gosia, jestem świeżo upieczoną studentką. Jeszcze dwa miesiące temu cieszyłam się, że nadchodzą studia, bo /po wakacjach bez restrykcji/ będę mogła znów łazić głodna i ponownie odchudzić się do niedowagi.
Co się zmieniło?
Od kilku lat moim pragnieniem było schudnąć. Nigdy nie miałam nadwagi, ba, zawsze byłam raczej szczupła. Zakochałam się w bieganiu, ruch jest elementem mojego życia. Miewałam okresy obsesyjnego uprawiania sportu, ale nie były szczególnie groźne. Zaczęłam stosować IF, „bo to takie fajne i się spala tłuszcz, no gdyby było niezdrowe, to by tak ochoczo nie polecali na Instagramie”. Niezbyt mi szło to chudnięcie, za to pięknie nauczyłam organizm jedzenia ogromnych porcji „bo zaraz nie będzie jedzenia przez 18 godzin”.
W połowie liceum przestałam jeść. Ba, nauczyłam się wymiotować, co mnie strasznie cieszyło, bo mogłam pozbyć się każdego posiłku, nawet niewielkiego. Kilka miesięcy głodowych (których nie pamiętam, autentycznie mam luki) i bach, wspaniale, w końcu niedowaga. Część znajomych była zachwycona efektami, część się martwiła, wszyscy się pytali, a mnie to tylko zachęcało. Moje ukochane bieganie traktowałam jak narzędzie do spalania kalorii (ostatnio, gdy biegłam, myślałam o tych czasach i aż mnie wzdrygnęła ta deprawacja, której dokonałam na czymś tak wartościowym dla mnie jak bieganie). Próbne matury pisałam na kofeinowym haju, bo oczywiście ważniejsze było wytrzymanie 40 godzinnego fastu niż egzamin. No i ta obsesja na punkcie jedzenia.
Nienawidziłam się za te myśli. Za to, że czekałam aż minie kolejny dzień, bo następnego będę mogła coś zjeść. No i klasyk – zawaliłam wiele relacji, przewegetowałam setki dni, największą pasją było odchudzanie. Wszystko w ogóle pięknie dopełniało mój wizerunek, bo wpisywało się w mój kanon autodestrukcji w klubie z depresją, złudnych przekonaniach, że to wszystko ma większy sens, a ja – jako dusza artystyczna – czerpałam z tego inspiracje do wierszy, zapisywałam swoje czarne myśli, normalnie Jezus z depresją, z tą, że różnicą, że nosiłam krzyż wyłącznie SWOJEGO cierpienia, którego nie chciałam za Chiny oddać.
W pewnym momencie moja mama, nie mając już wątpliwości, że wymiotuję, w desperacji podsunęła mi Twojego bloga. Powiedziała, żebym tylko przeczytała kilka postów (o Gadzim itd.). Faktycznie tak zrobiłam, byłam zaskoczona jak trafnie piszesz o powstawaniu bulimii i zaburzeń odżywiania i że wszystko się ze mną zgadza. Jednak kompletnie to olałam, bo uznałam, że nie daj boże jeszcze przestanę mieć chęci, by dalej chudnąć, jak zacznę czytać te treści (autentycznie czytałam wpisy pro ana na tumblrze, żeby nauczyć mózg myślenia anorektycznego, mimo że jak widziałam co tam wypisują, to aż mnie wzdrygało od głupoty i wszechobecnej paranoi). No i sobie dalej z tym żyłam, uznając, że już mnie taka przyszłość czeka, a przynajmniej najbliższe kilka lat, żeby schudnąć bardziej i utrzymać sylwetkę.
Miewałam miesiące bulimiczne, gdy codziennie wymiotowałam, regularnie zaś „gdy zjadłam za dużo” (strasznie dziwne, że rzucałam się na jedzenie po dwóch dobach bez niczego w ustach poza kawą i colą zero, hmmm). W międzyczasie jakieś terapie, leki (depresję miałam na długo przed, ED jeszcze wszystko pogarszało), ale miałam je wszystkie w nosie, bo ja wiedziałam lepiej niż terapeutka, jaka jest istota mojego życia, i ona chce mnie tylko spłycić i zrobić ze mnie szarego człowieka, kiedy ja jestem taka wyjątkowa, cierpiąca, inteligentna i wrażliwa (jeszcze to przekonanie, że ludzie inteligentni częściej mają depresję, to już w ogóle nie chciałam z niej zrezygnować).
No i dodatkowo niech mój wygląd odzwierciedla mój stan psychiczny, kości na wierzchu są obowiązkowe, tak jak smutek w oczach. Zatracałam się w painbody, tak głęboko, że wszyscy wokół byli bezsilni. Nawet przed maturą ćwiczyłam więcej niż się uczyłam. Gratulacje za determinację Gocha, ale może byś ją skierowała do nauki albo roboty. A ja byłam przekonana, że po prostu świetnie sobie ze wszystkim daję radę, idealny balans, 80% sylwetki, 20% na ważne rzeczy.
Kiedyś jeszcze zajrzałam na Twojego bloga. Przeczytałam o eksperymencie w Minnesocie. Ten post zrobił mi jajecznicę z mózgu. Wiele „moich” zachowań okazało się być po prostu „ludzkimi”. Nawet podzieliłam się nową wiedzą z przyjaciółką, która ma podobne zaburzenia do moich. To był jakiś pierwszy sygnał, że chyba postępuję bez sensu.
Jakieś dwa miesiące temu wróciłam do bloga. Nadal obawiałam się, że mnie odciągniesz od obsesji na punkcie odchudzania, ale jakoś mnie pchało do czytania, bo wiedziałam, że mądrze piszesz.
Wiesz, co mi otworzyło oczy? Kiedy pokazałaś jak głupie jest dążenie do idealnej sylwetki. Bardzo cenię sobie rozum i racjonalne podejście, a w tym momencie zobaczyłam, że to ja zachowuję się jak głupia. Że mój wielki sens ideału jest po prostu bezwartościowy. Zostałam wykiwana, oszukana – przez własne ego. Myślałam, że przechytrzyłam system – a to system przechytrzył mnie.
Nie miałam standardowej bulimii. Nazwałabym to anorektycznym ogólnosystemowym zaburzeniem odżywiania. Zatoczyłam koło. Zrozumiałam to, co rozumieją dzieci, gdy ego nie jest jeszcze tak bardzo nadmuchane. Wróciłam do punktu, z którego zaczęłam. By zobaczyć jak płytkie jest dążenie do ideału piękna, potrzebowałam, by ktoś taki jak Anna Gruszczyńska powiedział mi, bez ceregieli, bez pobłażliwego politowania, że to, co robię, jest bezsensowne, że ten problem nie istnieje, lecz sama go sobie wymyśliłam i jestem za niego odpowiedzialna. Że stałam się marionetką świata, który żywi się zakompleksionymi kobietami, by wyciągnąć z nich jak najwięcej kasy, a one nie przeszkadzały w ważnych sprawach, zapatrzone w swoje odbicie. I tak, od jedzenia, zaczęła się moja rewolucja myśli.
We wrześniu zaznałam olśnienia. Takiego potężnego insightu. Aż zapisałam sobie prawdy, które dotychczas zbywałam swoimi złudnymi przekonaniami. Depresja nie jest poetyczna, bezsensowne cierpienie nie ma wartości artystycznych, zaburzenia odżywiania nie czynią cię wyjątkowym, a pogrążanie się w smutku nie czyni głębokim. Dotychczas wiernie wierzyłam w te wszystkie mity. A dzięki mądrości, którą dzielisz się z innymi, otworzyłam umysł.
Nie zdążyłam jeszcze zniszczyć sobie życia. Wiele Ci zawdzięczam. Być może przeżyję młodość w raju na ziemi, nie w piekle, co by się pewnie stało, gdybym nadal tkwiła w swoich „wyjątkowych” (chyba wyjątkowo dennych) przeświadczeniach. Zapatrzona w swoje ego nie zajrzałabym do takich książek jak „New Earth” (fun fact: przesłuchałam ją na audiobooku, od czego zawsze uciekałam, wmawiając sobie, że nie umiem słuchać książek. surprise, teraz robię to nieustannie). Zrozumiałam, że wiele rzeczy, z którymi się utożsamiałam, wynikało z potężnego ego i painbody, które chyba w sobie mam. Zaczęłam je zauważać, żyć tu i teraz. Przestałam upijać i odurzać się do utraty świadomości (byłam na wspaniałej drodze do zostania alkoholiczką jeszcze zanim zostałam studentką). Przestałam porównywać się do każdej kobiety na ulicy, a patrzeć na nie z miłością – nie widzę już ud, ale twarze. Chyba jestem trochę lepszym człowiekiem.
Mam 18 (zaraz 19) lat i nie przepierdzielę swojej młodości na ważenie cornflakesów. Bardzo wielka tu Twoja zasługa. Wiele zrozumiałam dzięki Tobie o naszej esencji życia, o tym, że nie tkwi ona w ciele ani w umyśle. Nigdy nie zajrzałabym do literatury self-help, bo moje środowisko aż gotuje się w sceptycyzmie i nihilizmie, więc nikomu nie przyszłoby na myśl zajrzenie do takiej książki jak „New Earth” (gdy rozmawiam z przyjaciółmi o tym, czego się z niej nauczyłam, patrzą na mnie jak na astrograżynkę i czekają aż zacznę wywoływać duchy na stoliku w kawiarni).
Zaczęłam się leczyć na depresję, bo dotarło do mnie, że ona mnie ogranicza, a nie tworzy. Nad wieloma rzeczami wciąż pracuję. Czasem tęsknię za obłędem, za skrajnymi emocjami i myślami z samego dna (jeszcze po odpowiednich substancjach to już w ogóle był odlot, mogłabym biblię dla „Świadków Depresji” napisać). Jednak z samego dna oceanu nie widać gwiazd. Najpierw muszę ich dotknąć i zapytać o wiele rzeczy. Na dno zawsze mogę wrócić. Ja postanowiłam podjąć ryzyko.
Nie jestem wilczycą z 10 letnim stażem, nie uczestniczyłam w kursach ani mentoringu. Ale uratowałaś mnie przed latami głodowymi, nieświadomością, pewnie i wczesną śmiercią. Wystarczyło kilka myśli, którymi się podzieliłaś, kilka prawd. Udało Ci się przebić przez mgłę kłamstw osiemnastolatki (co jest niesamowicie ciężkie, bo w tym wieku nadajemy swojemu wyglądowi KOLOSALNE znaczenie i żyjemy w przeświadczeniu, że świat chce nas oszukać i wcisnąć w szarość). I nie tylko pod kątem odżywiania – w kilka dni obaliłam wszystkie moje autodestrukcyjne przekonania. Jesteś jak latarnia, co wskazuje drogę, a ja jestem jachtem, który wyciągnęłaś z cmentarzyska statków.
Chciałabym Ci powiedzieć, jak wielką masz moc sprawczą. Ja te mądrości przekażę dalej – mam w swoim otoczeniu wiele zagubionych dusz do ocalenia. Wierzę, że możemy stworzyć Raj na Ziemi. Kiedyś się wszyscy obudzimy.
Dziękuję Ci za to, że wskazujesz drogę.
Dziękuję Ci za to, że ratujesz życia.
Dziękuję, bo dzięki Tobie wiem, że aby oglądać gwiazdy, nie można wciąż patrzeć się w swoje odbicie.
Z wyrazami miłości,
Gosia
Aniu, taka prośba. Czy mogłabyś poruszyć w poście temat przedwczesnej menopauzy wywołanej zaburzeniami odżywiania? Jak sobie z tym radzić, z tymi nocnymi potami, z infekcjami intymnymi, wahaniami nastroju, jak to w ogóle potwierdzić badaniami, gdzie się zgłosić, a w końcu jak pogadać z partnerem, który, ekhem, chce mieć dzieci i skreśli taki związek, któremu przez odchudzanie odebrałam szanse na potomstwo? Czy lepiej wcale nie mówić?
Kochana, nie wiem czy wymyślę tu coś więcej niż „idź do ginekologa” i „wyjdź z zaburzeń odżywiania”…
Czy szanujesz swojego partnera? Jeśli tak, odpowiedź na ostatnie pytanie będzie jasna.
Z tym, że nigdy nie chciałam mieć dzieci, on o tym wiedział i był ze mną w nadziei, że zmienię zdanie. Nie wiem czy jest różnica między dalszym podtrzymywaniem swojego stanowiska i niemówieniem mu o menopauzie, a rozpętywaniem awantury pod tytułem „zniszczyłas wszystko”… i tak wyjdzie na to, że nie będziemy mieć tych dzieci, a oszczędze nam bólu.
Pytanie jak długo będziesz dźwigać ukrywanie tego, co było przyczyną? Niby można zabrać sekrety ze sobą do grobu. Z drugiej strony możesz wyjaśnić, że decyzji na pewno nie zmienisz. Czy jesteś pewna, że stwierdzi, że 'zniszczyłas wszystko’?
Poza tym w życiu bywa różnie i wszystko często wraca do normy….posłuchaj wywiadu Ani na ten temat.
A oprócz badań ogólnych i hormonów sprawdź też poziom kortyzolu, często wywołuje nocne poty. Gdy miałam zaburzenia odżywiania co noc byłam zlana potem aż łóżko było mokre! Po wyjściu z tego nastroje, potliwość i infekcje spowodowane osłabieniem przeszły, podobnie jak setki innych konsekwencji tkwienia w tym bagnie….
Kortyzol już od lat mam dwa razy za wysoki. Ale dochodzą do tego inne objawy przekwitania, więc cóż…
Gosiu, przepiękna autoanaliza.
HEJ,
Gocha, Gosiu :) Cały opis Twojej drogi do bloga Ani zrobił na mnie ogromne wrażenie. Tak naprawdę czuję, że gdzieś tu się spotykamy i każda potem rusza w swoją dobrą stronę wreszcie spokojna i mniej walcząca z tym rwącym nurtem :) Ja również tu trafiłam jakiś czas temu i od tamtej pory, gdy tylko moje myśli uciekają w niechcianym kierunku wracam, czytam, słucham patrzę i wychodzę na słońce, obojętnie czy pada czy śnieży czy akurat jest… słońce :) trzymam za Ciebie kciuki, choć Cię nie znam, dzięki, że się podzieliłaś swoim cennym kawałem życia. Pozdrowienia dla Ciebie