Rozmyślania na szpitalnym łóżku
Niedawno musiałam poddać się małej operacji na oddziale ginekologii. Nic poważnego, po prostu coś, co może się przydarzyć każdej z nas na różnym etapie życia. Taka nasza kobieca dola.
Dzień wcześniej jednak, kiedy poszłam umówić się na zabieg, dowiedziałam się, że owszem, trwa on 10 minut, ale akurat w tym szpitalu procedura jest taka, że odbywa on się w pełnej narkozie i wymaga jednodniowej hospitalizacji.
Oczywiście, jeżeli się nie zgadzam, to mogę sobie szukać innego szpitala, ale skoro tutaj są już wszystkie moje papiery i badania, to chyba lepiej zrobić to jutro i mieć to z głowy, tak?
No tak. Zacisnęłam pięści i postanowiłam poddać się losowi.
Tutaj muszę wyjaśnić, że nigdy w życiu nie byłam operowana – no dobra, poza trzecim migdałkiem, kiedy miałam 9 lat – więc nie mam doświadczenia w te klocki, a samo widmo pełnej narkozy… rozpaliło do czerwoności moją wyobraźnię.
Jeszcze kilka lat temu napisałabym, że mnie to absolutnie przeraziło, ale dzisiaj wiem, że narkoza sama w sobie nie ma mocy „przerażania”. To moje myśli o niej mogą mnie mniej lub bardziej przerazić.
No właśnie, więc głowa uruchomiła swój teatr cieni, w którym nigdy już się nie wybudzam, albo zapadam w śpiączkę i takie tam. Trochę zajęło mi, zanim zorientowałam się, że znowu dałam się nabrać na te sugestywne wytwory umysłu i że psychologicznie jestem zawsze bezpieczna w „tu i teraz”. A kiedy wreszcie to zobaczyłam, uspokoiłam się znacznie. Zawsze czujemy to, co myślimy w danym momencie – nic więcej, nie ma się więc co katować.
Następnego dnia poszłam więc dzielnie na oddział i jak baranek dałam się prowadzić po wszystkich krokach procedury; papiery, przebranie się w fartuszek, badanie i potem najdłuższy etap; oczekiwanie.
Położono mnie na łóżku, jak jakąś obłożnie chorą (od razu tak się poczułam) i kazano czekać na swoją kolej. Zupełna cisza i spokój.
I w tej ciszy zobaczyłam nagle swoje ciało jakby z góry. Leży sobie ono, takie małe i bezbronne na tym szpitalnym łóżku, takie kruche i samotne, takie dzielne.
Tyle już lat przeżyło ze mną, a to naprawdę niezły wynik, zważając na fakt, że nie byłam dla niego dobrym gospodarzem.
Tyle krzywdy mu wyrządziłam, tyle razy potwornie zawiodłam i zostawiłam, a ono dalej spokojnie trwa przy moim boku. Patrzę jego oczami, słyszę jego uszami i dotykam jego dłońmi – jak gdyby nigdy nic, jakby wszystko zostało wybaczone. Bo zostało.
Ono wymaga mojej opieki i troski, ale nawet jeżeli jej nie dostanie, to nie abdykuje ze swojej funkcji, nie obrazi się na mnie. Po prostu poradzi sobie dalej, najlepiej jak może – bez mojego wsparcia.
Najwyżej zachoruje i zniszczy się w tych próbach uzyskania mojej uwagi. I umrze takie niedocenione.
Ale to nic – i wtedy nie będzie miało mi tego za złe.
Och, jaka to by była szkoda! Mieć takiego wiernego przyjaciela i nigdy w życiu nie zdać sobie sprawy z jego istnienia. Co za niepowetowana strata, co za fatalne przeoczenie.
Ale ciało nie dba o to. Idzie dalej, nawet jeżeli nigdy nie dostanie ni krzty wdzięczności, nawet jeżeli wszystko co dla niego mamy to garść pogardy i zadany ból.
To małe, kruche moje – Twoje ciało w tym wielkim świecie. Istnieje mimo wszystko i to jest cud.
Zaczęłam oglądać swoje zdjęcia w telefonie; na wszystkich ja – uśmiechnięta, zadowolona, w różnych miejscach i z różnymi ludźmi.
Jakie kolorowe to życie, jakie szczęśliwe, jakie długie – daty lecą wstecz i przypominam sobie co robiłam dwa, trzy, cztery lata temu…
Ta „ja” na zdjęciach, to moje ciało, w które dobry Bóg tchnął życie i wypuścił na ten plac zabaw – dolinę łez.
*
Potem przyszła pielęgniarka i wywiozła mnie na blok operacyjny. Pod lampami, w obecności ubranych na zielono chirurgów, którym spod masek i czepków widać było tylko oczy, zapadłam w gęstą ciemność, myśląc sobie „dziękuję”.
Zdrowia życzę
Całusy
Bardzo mądry tekst, do mnie dotarło niedawno, jak ważne jest moje ciało, którego przez większość życia nienawidziłam i się wstydziłam. Kompulsywne objadanie, brak ruchu, epizody bulimii, depresja, zaburzenia lękowe, diety i efekt jojo -wszystko doprowadziło mnie do momentu, w którym jestem teraz- ważę 125 kg i zaczynam kochać swoje ciało. Brzmi niewiarygodnie, ale tak, pierwszy raz w życiu je kocham. Mały guzek w piersi uświadomił mi, co jest ważne- ciało jako takie, codzienny towarzysz, który dzielnie zniósł wszystkie tortury, jakim go poddałam. Dlatego obiecuję sobie, że, po pierwsze: zacznę traktować siebie jako całość, nie oddzielać duszy, umysłu i ciała, przy okazji poddając to ostatnie szczegółowej analizie, czego w nim nie lubię. Po drugie, zacznę je dopieszczać i słuchać jego potrzeb pod kątem: ruchu, zdrowego jedzenia, seksu, masaży, regularnych badań i wizyt u lekarzy. Po trzecie: będę je kochać bez względu na rozmiar, ksztalt, obwisłą skórę, cellulit, rozstępy i wszystkie mniej lub bardziej prawdziwe niedoskonałości. To moje noworoczne postanowienie. W tym roku schudnę, wiem już to na pewno, powoli, ale na zawsze, tak, żeby uchronić mojego przyjaciela przed kolejnym efektem jo-jo. Schudnę po to, żeby być zdrowszą. Trzymajcie kciuki.
Bardzo piękny i poruszający tekst Aniu. Dużo zdrowia kochana Ci życzę i będę pamiętać o Tobie w modlitwie, bo wierzę, że to Bóg postawił mi Ciebie na mojej drodze do pełni zdrowia i szczęścia.
Niby tylko tekst, a podczas czytania popłynęły łzy. Czyli znów trafiłaś, Aniu. Zdrówka życzę.
Dziękuję kochana <3
Pięknie napisane, Aniu <3 Wracaj szybko do zdrówka :*
Miałaś może kolposkopie? Ja miałam, to był już 5 raz ogólnie związany z zabiegiem a 4 jak pod pełną narkozą, narkoza nie jest taka straszna (kolposkopie miałam tylko raz), – tak wiem pełno jest różnych zabiegów związanych z narządami rodnymi itd ale to był akurat najmniejszy pikuś, co ma być to będzie, każdy musi mieć odwagę w sobie jeśli chce być zdrowy
Dużo zdrowia Aniu!