Niedziela bez wilka: Agnieszka, co ciągle wyglądała tak samo
Droga Aniu,
Myślę że już czas podzielić się z Tobą moją historią, taką samą jak setki innych, które czytasz na swoim mailu – historią której byłaś nieodłączną częścią.
Zaczęłam się odchudzać, bo od zawsze miałam naturalna niedowagę, która w miarę dorastania ustabilizowała się do wagi NORMALNEJ. Dla mnie jednak to nie było normalne i coraz częściej słyszane uwagi „ojej przecież ty byłaś taka chuda!” pchały mnie nieuchronnie pod ten topór. Wydawało się to takie proste; „Wystarczy mniej jeść”. Tylko ile mniej?
Stwierdziłam, że będę to robiła na oko. A że jestem bardzo ambitna prowadziłam dziennik, w którym pisałam ile zjadłam, a na koniec dnia oceniałam czy to „brzmi dużo”. Głupszej metody nie można było wymyślić. Wieczorem więc stwierdzałam, że te 50g kurczaka i 30g ryżu to za dużo i trzeba to ukrócić. Ta moja „silna wola” trwała zazwyczaj ze 2 dni, a potem zaczęłam zajadać cały ten niedostatek. Co jest? To ja nie umiem?
I tu mamy początek końca. Wkręciłam się w ten cały fit świat. Zaczęłam interesować się tematem, kombinować na prawo i lewo z aktywnościami i makroskładnikami, ale nigdy z kaloriami. Zawsze musiało być mało, liczone co do ziarenka.
Próbowałam sobie wmówić ze to zła kompozycja, że słaba wola, że rozkład jedzenia w ciągu dnia. Ale jakoś nic nie działało. Ciągle sobie czegoś odmawiałam, a potem zażerałam. Waga latała jak wariatka z góry na dół i odwrotnie. A mój nastrój i poczucie własnej wartości niezmiennie w dół. Przecież ja zawsze byłam taka silna i zdeterminowana!
Któregoś razu na studiach mieliśmy napisać referat na wybrany temat. Zupełnie podświadomie zainteresowały mnie zaburzenia odżywiania. Wybrałam go i zaczęłam googlować. Wyobraź sobie moje zdziwienie, kiedy zorientowałam się czytając Twój blog, że to ja będę tematem tego referatu. Oczywiście z początku myślałam że to niemożliwe, bo przecież ja nie wymiotuje, to mnie nie dotyczy. Jednak z każdym postem płakałam coraz bardziej otwierając się przed samą sobą. Pracę napisałam celująco, ale własnej lekcji nie odrobiłam. Byłam już bardziej świadoma, ale wciąż popełniałam te same błędy. Wtedy jeszcze Twoje posty były bardziej radykalne. Bałam się wziąć na barki odpowiedzialność za to co robię. Czytałam słuchałam przytakiwałam, ale ciągle jadłam 1500 doszukując się fałdek. I tak przez 3 lata.
Któregoś dnia spojrzałam na zestawienie zdjęć z różnych etapów „odchudzania”. Moja mina była niepowtarzalna! W końcu zauważyłam, że o ile raz czy dwa udało mi się zrzucić więcej, to tak naprawdę przez cały czas wyglądałam TAK SAMO. A w ubraniach to już totalnie nie było widać żadnej różnicy. No może oprócz spuchniętych dni po atakach z buzią w kształcie księżyca w pełni.
To ja biegam po nocach żeby wyglądać ciągle tak samo?! A czasami nawet gorzej? Najgorsze, że wspominając „chudsze dni” w głowie mam tylko obraz niemożliwego zmęczenia.
Etapów mojej zmiany nie jestem w stanie jakkolwiek chronologicznie ułożyć. To była płynna mieszanina zmiany myślenia, jedzenia więcej i dwóch dodatkowych aspektów. Otrzymanie prezentu w postaci Apple Watcha i powrót do mojej pasji. Sportowa jazda konna nadała ponownie sens mojej codzienności. Pozwala umiejscowić gdzieś całe te ambicje. Dodatkowo jest jedyną aktywnością fizyczną, która sama w sobie sprawia mi niesamowita przyjemność. To nie jest jak satysfakcja z biegania która pojawiała się na koniec z poczucia wytrzymałości, to jest czyste uczucie flow.
Kiedy jeżdżę zapominam o całym świecie; jestem szczęśliwa przed, w trakcie i po.
Drugim wspomnianym czynnikiem był zegarek. To co jest w nim najważniejsze to fakt, że wymaga ode mnie systematyczności. Moje odchudzanie zawsze było zero-jedynkowe. Albo zasuwam jak atleta albo obżeram się i nawet nie myślę wstać z łóżka. Teraz pilnuję, żeby ruszać się codziennie, ale mniej. Takie podejście sprawia że nie ciąży mi fakt, że jem więcej, bo wiem, że ruszam się systematycznie wiec wszystko będzie ok (łatwiejsze dla głowy).
Dodatkowo nie mam już myśli podsumowujących. Wcześniej każdy dzień musiałam podsumować i nigdy nie potrafiłam ocenić czy ja właściwie to dzisiaj dużo się ruszałam czy nie. Jeśli nie zaliczyłam konkretnego treningu to odpowiedz brzmiała „nie” a ja zasypiałam z wrażeniem, że jutro obudzę się znowu gruba.
To nie jest tak, że podałam teraz receptę na powrót to życia: „Kup zegarek, znajdź pasje i czekaj” o niee. Wszystko byłoby na nic, gdyby nie Ty. I to, że wpoiłaś mi tę cholerną akceptację. Przecież wcześniej też jeździłam konno, miałam cele, miłości, a cały czas się obżerałam.
Czytałam i słuchałam każdego Twojego słowa, mimochodem, tak jakby w tle. Kupiłam dwie książki. Pierwsza przeraziła mnie, nawet nie doczytałam jej do końca. To chyba był jeszcze etap, kiedy myślałam że uda mi się wyjść z zaburzeń, „ale najpierw schudnę”.
„To nie jest dieta” szła mi już lepiej, ale wciąż chciałam schudnąć, a nie wyjść z zaburzeń. Teraz coś w tej głowie przeskoczyło; jestem tak zafascynowana moją pasją, że jedzenie stało się po prostu źródłem energii – takim prawdziwym. Czuje, że dbam o siebie jak o wymarzony samochód, do którego wlewa się tylko najlepsze paliwo.
Jestem w zgodzie ze sobą. Jeszcze niedawno nie mogła na siebie patrzeć i nienawidziłam swojego ciała traktując je jako wroga, nie potrafiłam mu zaufać. Cały czas wydawało mi się ze „ono się nie zna”, ciągle robi mi tylko na złość. Po każdym treningu yogi, Adrien z komputera mówiła: „Podziękuj swojemu ciału za to, że jest takie silne. Poczuj, że jesteście jednością” A ja dosłownie słyszałam, jak ono krzyczy: „Daj mi spokój! Nakarm mnie! Jestem takie zmęczone, krzywdzisz mnie!”
Kiedyś obiad rodzinny (nawet pilnując, żeby się nie objeść) następnego dnia skutkował dodatkowym kilogramem. W jakim stresie musiało być to moje biedne ciało?! Teraz jem tak dużo, że jestem w szoku! Nic nie liczę! Dosłownie jak jakaś magia! Przestaje jeść, kiedy się najem. Nie sądziłam, że to w ogóle możliwe.
Wciąż zdarza mi się podjeść więcej niż potrzebuję, bo po prostu mi smakuje lub po prostu mam ochotę, ale uwaga… potrafię zjeść pół opakowania lodów, a nie całe dwa i zagryźć chipsami. Mogę śmiało stwierdzić, że bulimia to przeszłość.
Piszę ten list na raty już parę miesięcy. Chciałam być pewna ze to nie chwilowa euforia. Przeżyłam święta, przeżyłam już dziesiątki obiadów, wyjść, imprez. Jestem wolna. Dziękuję.
Twoja Agnieszka
„…ale wciąż chciałam schudnąć, a nie wyjść z zaburzeń” to zdanie klucz.
Super wpis, świetna historia! Gratuluje Aniu i Agnieszko!
<3
Cudowna historia! Tylko co zrobić, jeśli największa pasja (wcale nie zwiazana ze sportem) kojarzy mi się tylko z tym, że miałam ED? Pisanie wierszy przypomina mi to paskudne, wewnętrzne, anorektyczne zimno i szalone ataki z epizodu bulimicznego :/?
A może spróbuj „odczarować” swoją pasję? Nadaj jej inny charakter i styl… Może pisz o tym co dobre, o tym ile osiągnęłaś. Skup się na pięknie i pozytywnych stronach swojego życia, na szczęściu, opiece i dobru. Trzymam mocno kciuki za Ciebie!!!
Cudownie napisane! Cudowna praca Aga!!! Mega gratulację!!! Bardzo się cieszę z Twojego zdrowia i szczęścia!!!