Ćwiczenia i za wysoka poprzeczka

Jak zawsze, moje czytelniczki i podopieczne są dla mnie źródłem niewyczerpanej inspiracji, a więc opowiem Ci teraz historię, jaka miała miejsce w trakcie mentoringu z moją imienniczką, Anią.
Na naszym drugim Skype, czyli po pierwszych dziesięciu dniach – kiedy jedzenie jest już w dużym stopniu unormowane – rozmawiałyśmy o wadze ćwiczeń.
Ania sporo przytyła przez czarno-białe myślenie, objawiające się jako regularne zrywy diet i napady obżarstwa i bardzo chciała coś z tym zrobić. No a skoro zależy nam na zrzuceniu zbędnego balastu, to warto też się ruszyć, prawda?

Ania przyznała mi rację, ale sama idea by „zawziąć się” i faktycznie ćwiczyć wydawała jej się odpychająca.
Dlaczego? Bo tak jak każda z nas, przez lata rzucała się ona z motyką na słońce – jak była dieta, to dieta turbo restrykcyjna, a do tego codzienna orka na siłowni. Wszystko albo nic w wersji hard!
Oczywiście, po jakimś czasie wygłodzony organizm zaczynał rzucać się na jedzenie, kilogramy wracały, a ćwiczenia stawały się coraz mniej przyjemne. Zresztą po co je robić, skoro i tak się żre i tyje?
No i cały projekt upadał – aż do następnego razu.

Teraz więc, gdy Ania usłyszała, że znowu ma ćwiczyć, od razu rozpostarła się przed nią znajoma wizja. I ja się temu wcale nie dziwię.
Wytłumaczyłam jej jednak, że teraz będzie inaczej, bo po pierwsze, już nie rzuci się na jedzenie (ponieważ jest dożywiona i odżywiona), a po drugie, ćwiczyć zaczynamy od PIĘCIU minut dziennie.

Dlaczego od pięciu? Bo to najmniejszy krok, jaki można zrobić. To taka ilość czasu, na którą naprawdę nie da się wymyślić wymówki. Pięć minut znajdzie KAŻDY i każdy – nawet mający nabytą awersję do ruchu, czy zerową kondycję – może sprostać takiemu treningowi.

Ania obiecała, że w takim razie spróbuje i się rozłączyłyśmy.
Później tego dnia napisała, że poćwiczyła aż 20 minut, kolejnego zaś, i jeszcze kolejnego – że pół godziny. A potem przyszedł Zły Dzień i sprawa się rypła.
Wiesz pewnie, jak wygląda taki dzień? Wali się cały świat, bo szef miał muchy w nosie, ukochany nie odpisał, a my dostałyśmy upomnienie do zapłacenia rachunku.
No i tego dnia nie było ćwiczeń i następnego też i następnego… No dobra Anka, chyba musimy znowu się zdzwonić.

Co się okazało? To, co podejrzewałam. Poprzeczka od razu poszybowała w niebo i jeden dzień przerwy oznaczał „wypadnięcie z torów” skakania przez nią codziennie!
A więc do Ani dotarł cały mój motywacyjny speech z poprzedniego Skypa, oprócz jednej rzeczy; to ma być NAPRAWDĘ pięć minut. 1-2-3-4-5. Ja nie żartuję.

Ania w swoim perfekcjonistycznym umyśle już założyła, że przecież pięć minut to za mało, a skoro wczoraj ćwiczyła 20 minut, to dzisiaj ma to być 30. A jak czuje się gorzej i nie jest w stanie zrobić 30 minut, to i tak to wszystko BEZ SENSU i lepiej nie robić nic.
Brzmi znajomo? Witamy w klubie!

A przecież, tak biorąc to na logikę, lepiej jest zrobić codziennie 5 minut niż raz 20 i potem się zniechęcić, prawda? Bo ile to jest 5minut x 7 dni tygodnia? 35 minut! A 1 X 20 minut? No… 20 minut i ani sekundy więcej.
Czyli w podejściu NIE perfekcjonistycznym mamy prawie dwa razy więcej czasu spędzonego na ćwiczeniach. I to totalnie bez „wysiłku”.

Albo inaczej; wyobraź sobie, że masz autentycznie do zrzucenia kilka kilo. Jednego dnia „spalisz” na bieżni 300 kcal, a drugiego tylko 50, bo nie chciało Ci się dłużej biegać. To ile masz razem? 350, prawda?
A teraz wyobraź sobie, że zrobiłaś te 300 kcal, a następnego dnia stwierdziłaś, że nie ma sensu wchodzić na bieżnię na pięć minut, bo co to da. No to ile masz w sumie? Dalej tylko 300.
Kolejnego dnia znowu nie będzie Ci się chciało, bo poprzeczka wisi już na poziomie 300 spalonych kalorii, a Ty masz gorszy dzień. Olewasz więc sprawę, a nawyk ćwiczenia idzie w diabły.

Jeżeli zaś będziesz działała według pierwszego podejścia, to każdego dnia zrobisz malutki dystans (raz na czas przeplatając go większym, w przypływie formy i ochoty), a te cyferki pięknie się zsumują.
Na koniec miesiąca okaże się, że spaliłaś do kupy 7000 kcal, czyli masz o jeden kilogram mniej. I ok, zajęło to miesiąc, ale… co z tego? Kilogram to kilogram, a każda minuta treningu się liczy.

(I jeszcze raz; piszę to do osób takich jak Ania, które obiektywnie rzecz biorąc, mają coś do zrzucenia. Błagam, nie chcę znowu słyszeć w komentarzach, że namawiam biedne anorektyczki do odchudzania, czy coś w tym stylu, dobrze?)

Co jeszcze się stanie przy takim podejściu? Dwie rzeczy: w ten sposób zbudujemy sobie dobrze zakorzeniony nawyk oraz poczucie mocy, sprawczości. Zobaczysz na własne oczy, że „to” w końcu idzie do przodu, że Ty idziesz do przodu. I może dzieje się to małymi krokami, ale właśnie w ten sposób, wyprzedzasz o lata świetlne, tę perfekcjonistkę, którą dawniej byłaś.
To trochę jak w tej bajce Ezopa, o żółwiu i zającu. Wiesz o co chodzi? Nie wygra ten, kto napie***la przez krótki czas, a potem pada z wyczerpania, ale ten kto codziennie robi realistyczne na ten moment kroki.

A więc proszę, nie stawiaj sobie poprzeczki za wysoko. Jeżeli jesteś w stanie ledwo zwlec się z kanapy, to może i do niej doskoczysz, ale szybko zahaczysz nogą i znowu padniesz na twarz.
A szkoda by było zmarnować taką szansę.

Published On: 5 lipca, 2019Kategorie: Ogarnąć jedzenieTagi: , , ,
ania gruszczynska wilczoglodna mentoring banner

Zobacz program, który pomoże Ci odzyskać kontrolę nad jedzeniem

Ze swoimi zaburzeniami byłaś już nawet u wróżki?
 Zobacz program, który w końcu Ci pomoże! 
Odzyskaj 100% kontroli nad jedzeniem, swoim ciałem, zdrowiem, czasem i życiem.

8 komentarzy

  1. Avatar
    Xyz 5 lipca, 2019 at 4:26 pm - Odpowiedz

    Perfekcjonizm, to okropna przypadłość. Ogólnie przykład z ćwiczeniami Ani, kojarzy mi się z moją (waszą zapewne także) drogą z kompulsami. Jedzenie przez kilka dni ostro poniżej zapotrzebowania, super clean a w niedzielę wieczorem co? „A dobra, zjem sobie kawałek czekolady, cały tydzień jadłam przecież tak zdrowo”. Zjadasz tabliczkę a do tego płatki z mlekiem, kanapki, placek drożdżowy, czipsy, cukierki, parówki i jeszcze więcej słodkich płatków, polanych dodatkowo czterema łyżkami miodu. Przebijają się pewne myśli typu: „Może zostaw to już? Będzie Cię bolał brzuch. Znów będziesz wzdęta. Znów rano się obudzisz się opuchnięta i spojrzysz w lustro z nienawiścią”. No ale to i tak nie ma sensu, już tyle wpieprzyłam to co mi za różnica, czy zjem tę paczkę ciastek czy kilka pączków.
    A no różnica byłaby ogromna. Jak patrzę wstecz, myślę sobie „Tak, kurcze, w tym punkcie popełniłam błąd”. Bo zamiast najeść się do syta produktami, które dadzą mi wiele energii i mnie odżywią, opychałam się do nieprzytomności płatkami. I zamiast na następny dzień po kompulsie zjeść tak jak należy, jadłam 500 kalorii. Bo przecież myślałam, że tym razem będzie inaczej…
    Drogie Wilczki, jeżeli jesteście na początku swojej drogi wychodzenia z zaburzeń, serio, nie oszukujcie siebie. Jedzcie do syta, jedzcie produkty, które was odżywią. Niech to będzie 2500,3000,3500 kcl a nawet i więcej (chociaż najlepiej to w ogóle nie liczcie w tym czasie kalorii). To jedyna droga. Zbyt wiele cennego czasu stracicie na powtarzaniu sobie, że 1600 to wystarczająca kaloryczność. Gwarantuje, że najbliższa niedziela zakończy się kompulsem :) Minie miesiąc, minie drugi, wasz organizm zacznie współpracować. Dajcie sobie czas. Nie bądźcie jak Ania (czy dawna ja, dawne bulimiczki, czy anorektyczki) i nie poddawajcie się. Bo lepiej zjeść całą czekoladę i kilka ciastek, zastanowić się czy jesteśmy głodni i zjeść coś co nas nasyci, niż wpierdzielić całą czekoladę, kilka ciastek i pół lodówki a następnie przepłakać całą noc :) Pozdrawiam was i trzymam za was kciuki!!! Ps. Aniu, robisz fantastyczną robotę!

    • Avatar
      Wilczo Glodna 5 lipca, 2019 at 4:32 pm - Odpowiedz

      Dziękuję za Twoją mądrość <3

  2. Avatar
    Aga 5 lipca, 2019 at 4:43 pm - Odpowiedz

    A ja nie umiem jesc normalnie już 4 lata się zmagam z tych cholerstwem ;( gdy nie licze kalorii jem mało albo ciagle się obzeram a gdy licze kalorie(2,5k) to jest dobrze max 2 tyg ale ciagle myśle o jedzeniu i planuje kolejne posiłki no i ciągła obsesja na punkcie liczenia kcal.. z jednej strony czuje się wtedy dobrze psychicznie, ale jem gdy nie jestem głodna i jest to trochę nienaturalne?
    Dodam ze zmagam się z lekką nadwagą 170cm 75 kg. Staram się jesc zdrowe rzeczy wiec w czym problem? Chciałabym schudnac i jesc normalnie, nie bać się jedzenia ale gdy licze kalorie i mam tą kontrole to po jakimś czasie poddaje się i włącza mi się jakieś jedzenie emocjonalne które ładuje te ciastka, masło i białe pieczywo ;( dodam ze to całe jedzenie po prostu psuje mi życie bo chyba każdy wie jak to jest gdy ma się wywalony brzuch i nie potrafi się nawet usiąść za biurkiem i czegoś się nauczyć (Nauka do sesji w takim stanie jest awykonalna) czy ktoś wie co mam robić? Narzucać sobie jakaś kontrole w postaci liczenia kalorii i stosować iifym? A może powinnam iść do psychologa bo to z moją głową jest coś nie tak?

    • Avatar
      Xyz 5 lipca, 2019 at 5:14 pm - Odpowiedz

      Absolutnie, żadne if. To nie jest dla ludzi wychodzących z zaburzeń odżywiania (sprawdzałam na swojej osobie) Wychodziłam z zaburzeń odżywiania- pierwszy, drugi, trzeci miesiąc to były obsesyjne myśli o jedzeniu. Czasami mnie paraliżowało, że muszę pójść coś kupić do jedzenia- bałam się, że się obkupię słodkościami. Bałam się wychodzić do knajpy ze znajomymi a gdy nastawał czas świąt, to chodziłam cała zestresowana. Wiem co czujesz. Tylko pamiętaj- to są tylko Twoje myśli, one Ciebie nie kontrolują. Wiesz co, pamiętam jak na początku wychodzenia z tego, jadłam dużo a napady i tak występowały. Po tygodniu, po dwóch. I zastanawiałam się, kurcze co jest nie tak? I po głębszej analizie (podam przykład) doszłam do ciekawego wniosku. Zjadłam kawałek placka drożdżowego, później drugi, dodatkowo cukierki. I zamiast w tym momencie, uspokoić się, zjeść coś co mnie nasyci/da mi takiej energii, panikowałam i zamieniałam się w odkurzacz. Tutaj leżał błąd. W ogóle daj sobie spokój z odchudzaniem, podczas z wychodzenia z ED. To nie jest teraz najważniejsze. Najważniejsze jest to, żebyś unormowała swój poziom głodu. Zjesz 2,5 kcl i jesteś głodna? No nic, trzeba zjeść 3,5 kcl. Motywuj się tym, że po wyjściu z tego nie będziesz miała już takich okropnych wzdęć ;) Pozdrawiam!

    • Avatar
      GabaKulka 5 lipca, 2019 at 6:44 pm - Odpowiedz

      A może wlansie te 2.500 kcal to za mało? Mam 162 cm i 60 kg wagi. Praca siedząca plus spacery na pociąg 2 x dziennie po 25 min. Dodatkowych ćwiczeń raczej brak. A jem wlansie około 2500 i ani nie chudnę ani nie tyje. Ale napadów nie mam od dawna

  3. Avatar
    Aneta 5 lipca, 2019 at 9:52 pm - Odpowiedz

    A co jeśli już po diecie i po tym całym koszmarze ciało napina się na samą myśl o ćwiczeniach? Co jeśli nie mogę zjeść normalnie, jak człowiek, jednego batonika żeby od razu nie pojawiała się w głowie ta myśl – „ĆWICZ”. Jak by to wszystko rozgrzeszało a nie stanowiło jakiś zdrowotny dodatek. Raczej męczenie ciała niż krok do zdrowia.

    • Avatar
      asiek b 7 lipca, 2019 at 12:14 pm - Odpowiedz

      Ćwiczenia to nie tylko bieganie, siłka czy cardio. Ćwiczenia to nawet lekkie wygibasy z jogi (świetnie działają na bóle krzyża, głowy lub np. nieprawidłowe położenie miednicy), serio, na 5 min „kociego grzbietu” aż ci się ciało napina? Ja mam problemy z kręgosłupem i to jest najwspanialsze ćwiczenie, w dodatku dotlenia i poprawia nastrój, a to jest 5 MINUT, jak napisała Ania.
      Ćwiczenia to też spacery, np. ostatnio łaziłyśmy z przyjaciółką po lumpeksach, wiesz, ile spaliłyśmy kcal? Ja też nie wiem, bo to się nie liczyło. Liczyło się to, że miałąm siły i chęci do takiego chodzenia (jem 2200).
      Ćwiczenia to też np. pójście do sklepu po bułki. Serio. Bardziej się liczą takie codziennie, drobne czynności niż 8 godz. przed kompem+godzinny zryw na siłce.

  4. Avatar
    Magda 7 lipca, 2019 at 9:38 pm - Odpowiedz

    Znów niezawodnie! Podałaś Aniu przykłady, obliczenia i udowodniłaś proste racje. Od razu włączyłam muzyczkę i te pięć minut się poruszałam. A nawet więcej (oczywiście pojawiła się wymówka, że sałatka zrobiona i trzeba zjeść…taaa, a później będzie wymówka, że żołądek pełny i nie można ćwiczyć). Podjęłam dialog z tą wymówką – słuchaj no! przez te 5 minut ucieknie gdzieś ta sałatka? ….Okazało się, że sałatka nigdzie się nie wybierała…a ja po ćwiczonkach zmęczona ale zadowolona
    To jest chyba to świadome życie i podejmowanie dialogów, o którym też kiedyś pisałaś…brawo Ania.