Niedziela bez wilka: Beata – diagnoza „trup”
Trzy lata temu, byłam zdrową i beztroską dziewczyną. Miałam oddanych przyjaciół, mnóstwo pasji, energii, świetną pracę. Brzmi pięknie? Mój największym kompleksem jednak była moja waga. Nie byłam gruba, byłam mocno zbudowana. Nie wyglądalam na tyle, ile miałam, czyli 67 kg przy 158 cm (wyglądałam raczej na 60). Pochodzę z rodziny, gdzie widać po nas każdą drożdżówkę i rządek czekolady. Jedynym wyjątkiem jest mój ojciec, który jedząc jak smok jest chudy. Ubliżał więc nam, „próbując zmotywować” do odchudzania. Łyknęłam to i chciałam udowodnić wszystkim i sobie samej, że mogę być szczupła.
Zaczęło się od ćwiczeń cardio. Potem doszło ograniczenie do zera tłuszczy i cukru. Potem więcej ćwiczeń. Potem kolejne ograniczenia w diecie. Skończyłam na 500 kcal i przynajmniej 4 godzinach na różnych przyrządach. Miałam mnóstwo energii a waga leciała na łeb, na szyję. Ojciec był dumny, ja też. Mama się bała, przestrzegała, prosiła, płakała. Nie słuchałam jej. Ignorowałam wszystkich, poza ojcem, który mnie motywował. Po pół roku schudłam do 41 kg (czyli 26 kg). Wtedy miałam pierwszą próbę samobójczą i diagnozę: anoreksja.
Mama ciągle była przy mnie, ojciec odciął się od tego, że mnie dopingował i zwalił wszystko na moją głupotę. Rodzina chciała mnie zamknąć w psychiatryku i ubezwłasnowolnić. Mama biegała ze mną od lekarza, do lekarza, bo wykończyłam swoje wszystkie narządy: serce, nerki, żołądek, jelita, trzustkę. Nie mogłam oddawać już krwi do badań, bo zapadały mi się żyły. Nikt nie chciał mnie leczyć, bo wyrok był jeden: śmierć. Byłam więc żywym trupem, który dalej jadł po 600-1000 kcal, ćwiczył, robił zakupy, sprzątał, gotował i spał po 2 godziny, a energii miałam za kilka osób.
Jedyny lekarz który podjął się pracy ze mną rekomendował powolne zwiększanie kalorii do 1800, ćwiczenia i dietę wysokobiałkową. Po trzech miesiącach ważyłam kolejne 10 kg mniej, kiedy to przyznał, że przegraliśmy moje życie.
Trafiłam do psychiatry, który wystawiał mi tylko L4, kazał przytyć, ale trochę, bo jak będę gruba to będę brzydka. Siadło mi na psychikę totalnie i tak utknęłam na 1500 kcal na kilka długich miesięcy.
Psychicznie byłam wrakiem. Jadłam sama, albo raczej nie jadłam. A jak już, to w kółko to samo. Zero słodyczy, tylko parowane ryby, mięsa. Ślinka mi kapała, jak widziałam domowe ciasta, obiady. Przejęłam stery w domu jeśli chodzi o kuchnie. Nikogo nie dopuszczałam nawet to zaparzenia herbaty! Zmęczona psychicznie próbowałam wejść na Minnie Maud, ale ciągle sobie nie pozwalałam na wszystko, miałam mnóstwo restrykcji. Przytyłam jednak do zdrowej wagi, już nie było znać moich kości, rodzina odpuściła, dostałam pracę. Mimo wszystko ciągle byłam bardzo, bardzo chora wewnętrznie. Ciągle tyłam od dodatkowych nawet 100 kcal ponad CPM, dobiłam do 62 kg i przestałam się ważyć (nie było tej wagi widać, ale psychika robiła swoje). Znowu zaczęłam się głodzić. W miesiąc schudłam praktycznie 10 kg! W domu awantury, płacz, ostra depresja, kolejna próba samobójcza. Zepsute Boże Narodzenie, Nowy Rok, przez JEDZENIE! Trwałam tak kilka tygodni i powiedziałam… Dość!
Czytałam Twoje wpisy na potęgę, słuchałam filmików. Postanowiłam z tym skończyć raz, na zawsze. Nie powiem, ciągle jest lęk i strach, ale już wiem, że nie ma innej drogi do odzyskania życia, niż jeść. Jeść jak przed anoreksja, porzucając wszystkie restrykcje.
Wróciłam do wspólnych, rodzinnych posiłków. Jem razem z rodziną śniadania, obiady. Mama się stara mi dogodzić, przygotowuje moje ulubione posiłki, żeby przypomnieć mi szczęśliwe lata.
Ciągle boję się jeść dużo, pozwolić na wszystko, ale wiem, że inaczej się nie da. Powoli uaktywnia się też ekstremalny głód. Mam żołądek bez dna, zero sytości, ale ciągle ssanie w brzuchu, obsesja na punkcie jedzenia. Jem śniadanie i myślę już o drugim, a jedząc obiad już marzę o deserze. Jem urozmaicone obiady, domowe wypieki, nawet wpadają batony z czasów dzieciństwa i lody. Mam mega ciąg na słodycze, mam ochotę zjeść słoik Nutelli i wiem, że przyjdzie dzień, kiedy siądę z łyżeczką i go zjem. Bo pracuje nad sobą, jestem gotowa ponieść konsekwencje swojej głupiej diety i przytyć, żeby odbudować siebie, swoje ciało, swoją psychikę i wrócić do beztroskiego życia.
Aktualnie nie liczę kalorii. Nie mam żadnej sytości, a po jedzeniu jestem mega słaba i śpiąca. Nie mam opieki lekarskiej, leków wspomagających. Ale zaczynam się cieszyć życiem. Uśmiecham się. Już nie pamiętam kiedy płakałam! Moja mama jest szczęśliwa – jej szczególnie chciałabym podziękować, za dar życia, bo to ona wyciągała mnie z największych dołków i walczyła o mnie jak lwica, kiedy wszyscy inni mnie już pogrzebali. Jej miłość i serce aż się wylewało, tak go było i jest dużo. Razem ze mną studiowała Twoje posty i pomagała mi je wdrożyć w życie. Jest moim prawdziwym Aniołem Stróżem.
Beata
Poruszył mnie ten wpis. Beato, życzę ci wszystkiego co najlepsze. Życzę ci wiary w siebie, siły wewnętrznej. Nie znam Cię ale na 100 % jesteś cudowną piękną kobietą, która nie zasługuje na to aby się niszczyć i karać.
Tobie zaś Aniu chcę pokazać że emocje, nasze uczucia, brak poczucia wartości, brak wsparcia rodzica/ców przyczynia się do zaburzeń odżywiania. Niby od diety się zaczęło, ale coś Beatę w ramiona diety pchnęło. I ja uważam że to ,,coś” jest w nas, co często trzeba zauważyć, zaopiekować się tym, utulić. Bo albo z zaburzeń nie wyjdziemy, albo wyjdziemy tylko na chwilę.
Wiem, że ty Aniu się z takim podejściem nie zgadzasz i masz do tego prawo ale to tylko moje zdanie w tej kwestii.
Jak to się nie zgadzam? Oczywiście, że się zgadzam. Wpadamy w zaburzenia odżywiania, bo mamy np niskie poczucie własnej wartości i chcemy schudnąć, bo myślimy, że tak staniemy się super. Jednak jak koło nawyku już się napędzi, to samo adresowanie problemu niskiego poczucia wartości, nic nie da. Trzeba zająć się TEŻ nawykiem.
Nie wymiotujesz dlatego by wyrzucić symbolicznie złość na ojca czy z jakichś innych wyssanych z palca powodów. Wymiotujesz, bo się objadałaś, a objadłaś się, bo się odchudzałaś. A odchudzałaś się, bo faktycznie ojciec mógł Ci przygadywać i to wpłynęło na to jak się czujesz i co o sobie myślisz.
To nie jest tak, że ja nie widzę, tego oczywistego związku. Widzę go. Tylko by sprawę odkręcić, trzeba czegoś więcej niż utulenia; trzeba know how jak działają nawyki i tego bardzo często brakuje w gabinetach psychologów. Założenie jest takie, że jak dojdziemy do sedna i się „zaopiekujemy”, to wymioty czy obżeranie się znikną automatycznie. Niestety, guzik prawda.
Pisałam dokładnie o tym już pięć lat temu, ale przypomnę: https://wilczoglodna.pl/objawy/
I chyba napiszę o tym jeszcze raz w takim razie.
Hmmm… Piszesz: ,,Wymiotujesz, bo się objadałaś, a objadłaś się, bo się odchudzałaś. A odchudzałaś się, bo faktycznie ojciec mógł Ci przygadywać i to wpłynęło na to jak się czujesz i co o sobie myślisz.” A ja bym napisała: ,,Wymiotujesz, bo się objadałaś, ale nie chcesz przytyć, a nie chcesz przytyć, bo uważasz że jesteś gruba (co często mija się z prawdą). I moim zdaniem zmiana myślenia o sobie z ,,jestem gruba i nieatrakcyjna, wszyscy się ze mnie śmieją, nic mi w życiu nie wychodzi przez 5 kg za dużo i fałdkę na brzuchu” na ,,pewnie są na świecie ludzie szczuplejsi ode mnie, może są nawet ładniejsi :) ale to jak wyglądam nie definiuje jakim człowiekiem jestem, a na pewno nie definiuje tego czy jestem wartościowa” może spowodować, że nawet gdy się objem to nie zwymiotuje. A skoro nie zwymiotuje i nie skompensuje napadu to jest szansa, że moje wygłodzone ciało będzie na jedzenie rzucało się coraz rzadziej. Myślę też, że jednak gdy objadamy się już nawykowo (bez jakiejkolwiek próby spalenia pochłoniętych kalorii) to twój tok rozumowania, metody, przekonania są jak najbardziej w moim odczuciu ok. I Aniu, ja cię broń Boże nie atakuje. Przeczytałam całego twojego bloga, oglądam twój kanał, uważam, że robisz mnóstwo dobrego. Ale dziś obejrzałam twój filmik 15 lat bulimii. Opowiedziałaś trochę o swoim dzieciństwie, wczesnej młodości. Mówiłaś, że nie doświadczyłaś żadnej traumy, że nie wydarzyło się w twoim życiu nic strasznego, co by cię doprowadziło do ,,choroby”. Przepraszam, ale muszę: kobieto, czy ty uważasz, że ojciec, którego nie ma po 3 lata to norma? Czy uważasz, że wycieczki matki z dzieckiem o 22 po lody do sklepu to norma? Czy uważasz, że mówienie do małego dziecka uważaj ile jesz bo jak nabierzesz tłuszczu to ci zostanie jest normalne? Czy uważasz, że 5 letnie dziecko patrzące z przerażeniem na swój wystający brzuszek jest normalnym zachowaniem? Mam 5 letnią córkę, ona mi pokazuje swój brzuszek żebym w niego ,,prukała” a nie oceniała czy jest chudy czy gruby. Czy uważasz, że te wszystkie rzeczy to nie są traumy dla młodego chłonnego umysłu dziecka? Dla dziecka, który patrzy na świat oczami dorosłych? Dla dziecka które uczy się postrzegania siebie poprzez to jak postrzega ją mama i tata? I absolutnie nie chodzi mi o to aby szukać teraz winnych. Ale chodzi mi o to, że mnóstwo osób nie zapadło by na zaburzenia odżywiania, gdyby mieli wspierających, obecnych, uważnych rodziców. Gdyby byli kochani bezwarunkowo. Gdyby czuli się w domu bezpiecznie i mogli do rodzica przyjść ze wszystkim. I tak zgadzam się że pierwszym rzutem pomocy przy bulimii jest to, aby przestać rzygać, kompensować, głodzić się, odchudzać. Uważam, że dieta jest kolejnym skutkiem w łańcuchu zdarzeń a nie jakąś praprzyczyną wszystkich problemów.
Boże, ale się rozpisałam. Ogólnie mam wrażenie, że raczej się nie przekonamy, ale cieszę się, że możemy normalnie dyskutować. Pozdrawiam cie serdecznie i życzę ci wszystkiego dobrego!
Kochana, ale nie musimy się przekonywać, bo ja się z Tobą absolutnie zgadzam; i w pierwszym komentarzu i tutaj. Dieta jest kolejnym ogniwem w łańcuchu zdarzeń, a to co ja usłyszałam w domu nie jest normalne (chociaż mówione i robione w dobrej wierze), o czym wielokrotnie wspominam. Nie wiem o co się mamy niby spierać. Ja podaję tylko na to wszystko o wiele prostsze rozwiązanie, niż znane do tej pory. To tyle.
Też mi się wydaje, że Ania dokładnie o tym samym mówi. Nie rozumiem, czemu ludzie interpretują jej wypowiedzi jaką jakąś kontrę do tego, co już wiemy.
I jeszcze mam takie pytanie- ciekawi mnie jak przekonujesz osoby z bulimią, które masz na mentoringu, aby przestały wymiotować? No bo napady się nie skończą dopóki wymiotują. Co im mówisz, jak ich przekonujesz, że nie muszą wymiotować? Strasznie mnie ciekawi co mi odpowiesz.
Jak zaczynasz normalnie jeść, to przestajesz mieć napady (jeśli to nie EH przy niedowadze) , a jak przestajesz mieć napady, to przestajesz wymiotować. Tu nie trzeba do niczego nikogo namawiac czy przekonywać :) tak działa nasze cialo.
I do tego podejścia bliżej mi o milion lat świetlnych.
A to już Twoje założenie Lolu, że ja tak pracuję. Nie przypominam sobie jednak, bym kiedykolwiek kogoś przekonywała do nie wymiotywania. Ja robię „cuda” z zupełnie z innej beczki ;)
Ok w porządku. Być może ja też przyjelam jakieś błędne założenia dotyczace twojej pracy i bez problemu mogę się do tego przyznać. W sumie myslimy podobnie, choc roznimy sie tym ze ty uwazasz ze to wszystko ma proste rozwiazanie a ja uwazam ze niekoniecznie. Nie myle proste z latwym ale gdyby to wszystko bylo takie proste to ludzie nie zapadaliby na ed, a jesli juz to pstryk! I by z tego wyszli. A tak nie jest.
No właśnie to jest pomieszanie prostego z łatwym, kochana.
Samolot lata wykorzystując proste zasady aerodynamiki, które ludzie obserwowali przez tysiące lat. Jednak zbudowanie czegoś, co będzie latać, nie było łatwe.
I tak samo tutaj: wystarczy zacząć na powrót używać naszego ciała, tak jak zostało zaprojektowane przez naturę (najprostsza rzecz na świecie), ale zrobienie tego to wcale nie takie „pstryk”.
Skąd wiedzieć, zauważyć, że mam / idę w zaburzenia odżywiania?
Z tego, że wygooglowałaś i trafiłaś na tego bloga? Jak myślisz, kochana?