Niedziela bez wilka: biegaczka wyczynowa Wiktoria

Moja historia jest długa i skomplikowana, ale postaram się opowiedzieć ją krótko. Psychicznie balansowałam od euforii po sięgnięcie dna. Przeplata się w niej miłość do sportu, głodówki, napady objadania się, na końcu bulimia.

Początki były piękne. Zakochałam się; w bieganiu. Niedługo potem zapisałam się na pierwszy maraton, który poszedł zaskakująco dobrze. Tam niestety zostało mi wmówione, że dzięki zrzuceniu wagi jestem w stanie poprawić swoje wyniki. „Będziesz latać” – obiecywali. Latać? No dobrze… tylko, że ja już wtedy ważyłam niewiele.

Zaczęłam jeść zdrowo, regularnie, ale niestety bardzo małe porcje (jak na mój wydatek energetyczny). Do tego praca jeszcze wtedy fizyczna, studia dzienne na dwóch kierunkach, dużo biegania, ćwiczeń wzmacniających. Nim się obejrzałam, waga spadła za mocno, ale ja czułam się cudownie! Góry mogłam przenosić; duma, siła, niezależność i… rozmiar XXS. Usłyszałam tyle miłych słów dotyczących mojej pracowitości i konsekwencji. No cóż; dobre złego początki.

Po pewnym czasie początkowa ekscytacja metamorfozą minęła. Pojawiły się u mnie zawroty głowy, ciągle było tak bardzo zimno… Ale czy coś zmieniłam? Czy wytrzymałam jeszcze dwa tygodnie i poszłam po rozum do głowy? A może miesiąc? Nie. Szłam w zaparte przez ponad rok. No tak; typowy upór, konsekwencja, perfekcjonizm – niestety wykorzystane w złych, destrukcyjnych celach. Z czego to wynikało? Nie wiem, ale zapewne ze źle pojętej chęci „bycia jak najlepszą wersją siebie”.

Minął rok, a ja całkiem naturalnie, nawet nie wiem w którym dokładnie momencie, zaczęłam ważyć trochę więcej. Nadal regularnie biegałam, poprawiałam swoje czasy na poszczególnych dystansach. Nie było mi już wtedy zimno, miałam więcej energii. Ale… zaczęły pojawiać się lekkie rzuty na jedzenie w zaskakujących ilościach. Nie czułam, że to coś dziwnego. Po prostu siadałam i sobie jadłam: suszone owoce, płatki śniadaniowe, wafle ryżowe. Tak mijały całe wieczorne godziny, a do brzucha wpadały tysiące kalorii.

Powtarzałam sobie, że to normalne, bo pewnie podświadomie zbieram energię na cięższy trening, który czeka mnie następnego dnia. Co dziwne, właśnie wtedy udało się osiągnąć szczytową formę, a w końcu, po ponad 2 latach, pojawił mi okres. Obsesja jedzenia ciągle jednak czaiła się gdzieś w tle. Kiedy wróciłam do swojej wagi wyjściowej, jakoś wszystko powoli zaczęło się układać. Dalej biegałam, realizowałam się zawodowo, sportowo, prywatnie.

Wszystko zmieniło się, kiedy zaszłam w ciążę. W pierwszych miesiącach przybrałam sporo na wadze, bo jadłam też słodycze – pierwszy raz od wielu lat bez wyrzutów sumienia. Niestety okazało się, że pojawiła się u mnie cukrzyca ciążowa, będąca pewnie efektem rozregulowanego jedzenia przez laty- raz głodówki, potem ataki. Bardzo przejęłam się dietą, którą zalecił mi diabetolog. Niestety w zaleceniach żywieniowych, które wówczas dostałam (1800 kcal!), całkowicie pominięto fakt, że ja ciągle byłam bardzo aktywna. W ciąży ćwiczyłam, chodziłam na kilkugodzinne spacery. Z perspektywy czasu widzę, że byłam wtedy bardzo głodna.

Kilka miesięcy po porodzie zaczął się najgorszy etap mojej bulimii. Potrafiłam w pół godziny zjeść chore ilości płatków śniadaniowych, słodyczy, serów itd., a potem się przeczyszczać i nie jeść kolejne 24 godziny. Straciłam mnóstwo włosów, twarz stała się szara, oczy zapadnięte, ciało mocno wychudzone. Ciągle chciałam utrzymać szczupłą sylwetkę; za wszelką cenę. Dodam, że ja nigdy, nie byłam gruba. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek moja waga była w normie, bo zawsze ważyłam za mało. Mam po prostu drobną budowę. No ale obsesja wiedziała swoje.
I wtedy trafiłam na Ciebie, Aniu. Na początku tak bardzo wątpiłam, czy ktoś jest w stanie „zmusić” do jedzenia normalnie, instynktownie? I to po tylu latach wyrzeczeń, restrykcyjnych diet wykluczających stopniowo wszystkie produkty? Wątpliwości okazały się niepotrzebne, bo cały proces był prosty, przyjemny i odkrywczy. Właściwie po pierwszych kilku dniach problem zaczął znikać.

Po mentoringu – a minęło już kilka miesięcy – nie boję się kalorii, jem większe porcje, smaczne, sycące. Całkowicie odrzucam przetworzone przekąski. Jem regularnie i dużo. Jestem świadoma, że sport, obowiązki domowe, mój energiczny styl życia wymagają uzupełniania kalorii i nie muszę się głodzić. Nie boję się też dokładek, nie jem z zegarkiem w ręce. Nie wmawiam sobie, że kawałek ciasta, który akurat jem, to mój ostatni kawałek ciasta w życiu. Mam też świadomość, że moje ciało będzie zdrowo wyglądało i będzie odzwierciedleniem aktywnego i zdrowego życia.

Ale, co ciekawe, największe zmiany zaszły w mojej psychice i spojrzeniu na świat. Chociaż właściwie nie wiem, czy to są zmiany. To raczej powrót do tego, co było na początku. Wróciła moja radość życia, nie jestem już taka nerwowa. Czuję się jakbym zamknęła oczy i obudziła się w czasach zanim to wszystko się zaczęło, zanim uwierzyłam, że mogę „latać”.

Jestem silna, wesoła, cierpliwa, cieszę się życiem i tym co jest tu i teraz; dzisiaj. Bez zbędnych rozmyślań o tym, co było wczoraj i co będzie jutro. Znów jestem tym szczęśliwym człowiekiem, którym byłam kiedyś. Dziękuję.

Wiktoria

Published On: 26 lipca, 2020Kategorie: ŚwiadectwaTagi: ,
ania gruszczynska wilczoglodna mentoring banner

Zobacz program, który pomoże Ci odzyskać kontrolę nad jedzeniem

Ze swoimi zaburzeniami byłaś już nawet u wróżki?
 Zobacz program, który w końcu Ci pomoże! 
Odzyskaj 100% kontroli nad jedzeniem, swoim ciałem, zdrowiem, czasem i życiem.

2 komentarze

  1. Avatar
    Dagmara 31 lipca, 2020 at 2:26 am - Odpowiedz

    Gratuluję!!!!

  2. Avatar
    Ilona 5 sierpnia, 2020 at 7:46 am - Odpowiedz

    Gratuluję!
    Rowniez nie wiedzialam czy ktos moze nauczyc mnie powrotu do nomalnego jedzenia ale Ania to prawdziwy geniusz w tej dziedzinie ;)
    Ściskam!